Wpływy spadkobierców OUN-UPA

Wciąż trzeba szukać źródeł tego, co stało się 11 lipca 2003 roku w Porycku, a stało się – jak powiedziałem wyżej – to, co należy określić jako grzech zatajenia prawdy o istocie zbrodni masowej, o jej organizatorach i sprawcach. Obecne władze Ukrainy to nie dyktatura, muszą się one liczyć ze stanowiskiem opozycji, a ta, jak się okazuje, z motywów taktycznych jest gotowa przyjąć do swego grona nawet skrajnych nacjonalistów, faktycznie eksponentów ukraińskiego faszyzmu. Dlatego w skład Bloku Wiktora Juszczenki, jak wspomniano wyżej, wchodzą skrajni nacjonaliści ukraińscy, którzy – za cenę popierania Bloku – żądają podjęcia określonych działań. Tym należy tłumaczyć obronę nacjonalizmu ukraińskiego przez samego W. Juszczenkę i takich działaczy, jak Dmytro Pawłyczko czy Iwan Dracz. O tych dwóch ostatnich należy powiedzieć, że nie zasługują oni na, najmniejszy chociażby, szacunek: ostatnio został ujawniony dokument w postaci podpisanego przez nich wiernopoddańczego listu do szefa NKWD – Jurija Andropowa, potępiający ukraińskich, demokratycznych działaczy.

Samemu L. Kuczmie nie chodzi, niewątpliwie, o jakąś sprawiedliwość dziejową, jemu chodzi o władzę, o władzę jego ugrupowania, które musi liczyć się z wpływami i oczekiwaniami silnych tego świata. Od 1946 roku ukraińscy, nacjonalistyczni działacze byli wykorzystywani przez Zachód w „zimnej wojnie” przeciwko Związkowi Sowieckiemu, a po upadku tegoż w realizacji strategii Stanów Zjednoczonych, polegającej na odseparowaniu Ukrainy od Rosji, w czym – gdy chodzi o Ukraińców pomocnymi mogą być wyłącznie ukraińscy nacjonaliści. A pomocników w realizacji tych celów nie wypada nazywać zbrodniarzami, którzy dopuścili się zbrodni ludobójstwa.

Oto dlaczego władze Polski idą na ustępstwa w rozmowach z władzami Ukrainy, oto dlaczego na Ukrainie może odradzać się czystej wody faszyzm. Popatrzmy na powyższe dowody, wskazując przy tym, że obchody 60. rocznicy mordów wołyńskich doprowadziły do całkowitego wyciszenia pamięci o mordach na ludności polskiej Halicji. Pałeczkę nacjonalizmu ukraińskiego podczas obchodów przejęli nacjonaliści ukraińscy Wołynia, którym sekundują haliczanie; mało która impreza nacjonalistyczna na Wołyniu jest obchodzona, na przykład, bez haliczanina Dmytra Pawłyczki. Stąd też prowadzącym agitację antypolską, bo tak to trzeba nazwać, stał się – wychodzący w Równem – tygodnik „Wołyń”. Publikacje zawarte w nim świadczą o kierunkach działań nacjonalizmu ukraińskiego podczas obchodów 60. rocznicy mordów wołyńskich. Oto niektóre tylko przykłady.

Co pisze „Wołyń”?

Już w numerze z 18 lipca 2003 r. został opublikowany obszerny artykuł pod wyraźnym tytułem: Czy zakopany został topór wojenny?, a w nim takie oto podsumowanie: „Na tle tego wszystkiego z pewnością można powiedzieć, że Ukraińcy wiedzieli i wiedzą, gdzie jest ich ziemia, bronili jej i będą jej bronić…”. Jest to potwierdzenie szerzonej przez ukraińskich, nacjonalistycznych historyków, takich jak Wołodymyr Serhijczuk czy Walentyn Moroz, tezy, zgodnie z którą „na swojej ziemi” banderowcy mieli prawo przelewać polską krew. Wynika to też z artykułu zawartego w tygodniku „Wołyń” z 11 lipca, z dnia, w którym miały miejsce obchody w Porycku. Jego autorka, Oksana Szewcowa informuje o odbytej w Kijowie „naukowej konferencji” pt.: Polskie pretensje do Wołynia i ukraińskie prawo do obrony w czasie II wojny światowej. W tymże numerze „krajoznawca”, Jarosław Caruk podważa masowość mordów na ludności polskiej na Wołyniu w 1943 roku.

W numerze z 8 sierpnia 2003 r. został opublikowany artykuł pod znaczącym tytułem: W imię sprawiedliwości, podpisany przez przewodniczącego działającej na Ukrainie Wszechukraińskiej Organizacji – Kongresu Ukraińców Chełmszczyzny i Podlasia, a w nim taka dygresja: „Głównymi ofiarami chełmsko-wołyńskich wydarzeń była ludność ukraińska, która ucierpiała od polskich szowinistycznych band i Ukraińska Powstańcza Armia, która broniła Ukraińców i wyzwalała swoje ziemie od różnych okupantów”. Jest tu zawarty cel działań OUN-UPA na Chełmszczyźnie: oderwanie jej od państwa polskiego. Cytat ten potwierdza również, że Chełmszczyzna i Podlasie stanowią ziemie ukraińskie, a więc mają być przyłączone do państwa ukraińskiego.

Każdy numer opisywanego tygodnika zawiera materiały siejące nienawiść do Polaków. Jako przykład może posłużyć numer z 15 sierpnia 2003 roku, w którym w artykule Krwawy ślad Polaków na Wołyniu jest omawiana książka pt.: Polacy na Wołyniu, autorstwa wspomnianego profesora – Wołodymyra Serhijczuka, stałego uczestnika seminariów, organizowanych przez Związek Ukraińców w Polsce i Środowisko 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK; tego profesora, który już na pierwszym seminarium w 1997 roku zażądał od jego uczestników, aby nie powoływali się na moje prace. Polscy uczestnicy bez słowa wykonali to żądanie, ba nawet poza seminariami bojkotowali moje prace. Niech więc obecnie, po zapoznaniu się z „rewelacjami” W. Serhijczuka, ocenią swoją, niegodną ludzi nauki, postawę. Ten „historyk” z tytułem profesora we wspomnianej wyżej – wydanej przy pomocy finansowej Związku Ukraińców Zacurzonia w Toronto – książce przytacza opis „realiów” życia na Wołyniu w okresie międzywojennym, autorstwa polskiego osadnika, rzekomego wojskowego: „Wolno nam było robić wszystko: bić, kaleczyć, zabijać, rujnować, ma się rozumieć – nie Polaków, nie to co polskie, a Ukraińców i ukraińskie. Na przykład, gdy we wsi było wesele, to cała młodzież kolonii oczekiwała koło weselnej chaty, póki młodzi i wszyscy goście weselni wrócą z cerkwi. Wtedy myśmy pierwsi wchodzili do chaty, siadaliśmy za stołami i krzyczeliśmy: «Dawać wódkę, dawać zakąski!». I nam zmuszeni byli dawać wódkę i zakąski. Wypijaliśmy i zjadaliśmy wszystko, co było przygotowane dla gości, a resztki rozrzucaliśmy pod stół, deptaliśmy nogami. I za to nikt, ani gospodarze, ani goście nie mieli prawa nam słowa powiedzieć. Podczas gdy myśmy jedli i pili, to młodzi i goście czekali w przedsionku lub na podwórzu do czasu, aż zrobiliśmy dla nich miejsce za stołami. Potem orkiestra zmuszona była grać dla nas, a myśmy tańczyli ze swoimi (polskimi) czy też weselnymi dziewczynami. Do nas, do naszego towarzystwa nikt z weselnych czy miejscowych chłopców, czy nawet drużbów, nie miał prawa dołączyć, bo tańce były wyłącznie nasze. A gdy znalazł się jakiś odważny, to go tak pobiliśmy, skopali, połamali kości czy też pokłuli nożami, że trzeba go było na płachcie wynosić. Niejeden po takim weselu świata już nie zobaczył. A dziewczęta? Ile myśmy ich wtedy nawyciągali, dokąd tylko było można i zabawialiśmy się nimi, jednym słowem gwałciliśmy. Na niejednym weselu, gdy panna młoda była ładna, młoda i porządna, to i jej nie przepuściliśmy, siłą wyciągaliśmy gdzieś do sieni czy do stodoły albo gdzieś do sadu i tam sprawialiśmy jej noc poślubną. Nikt nie miał prawa bronić jej, przeszkadzać nam, za to dostałby śmiertelną kulę w serce, a były też takie przypadki, gdy młodego, który bronił swojej żony, zabijaliśmy”.

Tygodnik „Wołyń”, omawiając tę książkę, mówi, że podobnych opisów w książce profesora (profesora!!!) Wołodymyra Serhijczuka jest więcej i zaznacza: „Książka ważna jest szczególnie dziś, gdy temat tragedii wołyńskiej podchwycili i rozdmuchali współcześni polscy szowiniści, wymagając oficjalnego przeproszenia za «rzeź», jakiej rzekomo dokonali Ukraińcy na «spokojnej ludności polskiej». Takie przeproszenie jest im potrzebne po to, aby zgłosić pod adresem Ukrainy pretensje: terytorialne, polityczne, majątkowe, finansowe itp. Jednakże opublikowane w – mającej prawie 600 stron – książce materiały jednoznacznie zaświadczają, kto był na tych ziemiach okupantem, kto dopuszczał się zbrodni i doczekał się za nie zapłaty”. Te „rewelacje” W. Serhijczuka czyta pokolenie Ukraińców, które nie pamięta polsko-ukraińskich relacji w okresie międzywojennym, to pokolenie nie ma argumentów, aby nie wierzyć w „odkrycia” historyka, profesora. Chciałbym przeczytać recenzję tej książki, autorstwa Grzegorza Motyki.

Wystarczy! Ten pełen nienawiści w stosunku do Polaków trend jest widoczny nie tylko w publikacjach wspomnianego tygodnika, on wyraźnie przebija także w wypowiedziach działaczy politycznych, uważanych za elity ukraińskie; nieukrywana nienawiść do Polaków przebija z wypowiedzi: Dmytra Pawłyczki, Mykoły Zułynśkiego, Leonida Krawczuka. Jest to plon zatajania prawdy o faktycznych organizatorach i sprawcach ludobójstwa na ludności polskiej, jakiego dopuszczają się Prezydenci Polski i Ukrainy. Następstwem tego zatajenia był też, przykładowo, napis na pomniku polskich ofiar w Borszczówce (wśród których jest babka Jolanty Kwaśniewskiej), zamordowanych przez Niemców, przy aktywnym udziale – utworzonej przez banderowców – ukraińskiej policji pomocniczej. W napisie tym zabrakło wskazania na rzeczywistych sprawców, bowiem w treść inskrypcji ingerował Wasyl Czerwonij, czołowy banderowiec na Wołyniu. Minister, Andrzej Przewoźnik z trudem walczył z administracją ukraińską o – chociażby – ułamek prawdy. Faktycznie walczył on z eksponentami banderowszczyzny na Wołyniu i w Halicji, również w samym Lwowie.

Powody zatajania prawdy o zbrodni ludobójstwa są co najmniej dwa: pierwszy to indolencja części historyków polskich – bez ich obiektywnych opracowań politycy nie są zdolni do wyrobienia rzetelnej opinii o wydarzeniach; drugą przyczyną zatajania prawdy jest parasol ochronny roztaczany przez Stany Zjednoczone nad formacjami nacjonalizmu ukraińskiego, wykorzystywanymi w realizacji strategii USA wobec Rosji.

Co dalej?

Powyższe słowa traktujące o aktywności nacjonalizmu ukraińskiego nie oznaczają, że ludność Wołynia stała się nagle nacjonalistyczna, ona tylko w większości nie godziła się z sowieckim reżimem i ten fakt wykorzystali i nadal wykorzystują nacjonaliści ukraińscy. Niestety, na Ukrainie nie ukształtowały się elity zdolne powiedzieć prawdę zarówno zbrodniach sowieckich, jak i o zbrodniach banderowskich. Pokutuje tam, podobnie jak w Polsce, jednostronne patrzenie na zaszłości historyczne: na zbrodniach sowieckich buduje się image patrioty, chociaż jest to bardzo prymitywna, acz skuteczna, jak widać, metoda.

Podsumowując prezydenckie obchody 60. rocznicy mordów wołyńskich, należy otwarcie powiedzieć, że w żadnym wypadku nie złagodziły one stosunków polsko-ukraińskich, wręcz odwrotnie: wywołały wilka z lasu, doprowadziły do aktywizacji struktur nacjonalizmu ukraińskiego na Ukrainie przy biernej postawie większości polskich historyków i polityków. Nie kształtuje to zbliżenia polsko-ukraińskiego, a na samej Ukrainie prowadzi do wydarzeń, które mogą zakończyć się wojną domową, w następstwie której może dojść do rozczłonkowania Ukrainy wzdłuż granicy na Zbruczu. Haliccy nacjonaliści ukraińscy, jak napisałem w swej Gorzkiej prawdzie, dążą bowiem do „przyłączenia” całej Ukrainy do Halicji, chociaż mają kłopoty nie tylko z Donieckiem i Krymem, ale nawet z Wołyniem, na terenie którego działa bardzo ograniczona liczna nacjonalistów ukraińskich z Wasylem Czerwonijem na czele. Taki rozwój wydarzeń może być przyczyną poważnych niepokojów w Polsce, może wywołać zagrożenie w postaci żądania przyłączenia tzw. Zacurzonia do halickiej Ukrainy. Również wtedy nad nacjonalizmem ukraińskim będzie rozpostarty parasol ochronny Stanów Zjednoczonych, Ale wówczas nie będzie już winnych w Polsce, winni będą usadowieni na stołkach w Unii Europejskiej lub w NATO. Poprzez takie dążenia należy oceniać ich „troskę”’ o Polskę. Ja natomiast martwię się zarówno o Polskę, jak o Ukrainę, aby nie zapanował tam faszyzm banderowski, aby Polsce nie groziła konfrontacja z banderowską, ograniczoną – co prawda tylko do Halicji – Ukrainą.

Wiktor Poliszczuk, Toronto

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *