Ucieczka z Sobiboru [Relacje]
Jehuda Lerner:
Wcześniej nie skrzywdziłem muchy, skąd! Ale taka była rzeczywistość. Nie było wyboru. Wiedzieliśmy, byliśmy pewni, że nas zabiją. I to, że jeśli nam się nie uda, pójdziemy do krematorium, jak wszyscy Żydzi, którzy poszli przed nami… To był dla mnie wielki zaszczyt być wśród ludzi, którzy musieli zabić Niemców. Bardzo się bałem. Nie wiedziałem, czy zdamy ten egzamin. Ale gdy człowiek nie ma nic do stracenia, jest gotów zrobić wszystko, by ratować swoje życie. To ostatnia szansa. Jeśli nam się uda – to będzie dobrze. Ale nawet gdy zostaniemy zabici, nie zaprowadzą nas do krematorium jak owce, umrzemy jak mężczyźni.
Przyszliśmy jakąś godzinę wcześniej i z krawcem, który był kierownikiem warsztatu, ustaliliśmy, że kiedy Graetschus wejdzie, będziemy siedzieć i szyć coś, ale musimy znaleźć jakąś chwilę, aby zbliżyć się do niego od tyłu. […] Kiedy krawiec zmierzy mu płaszcz, zacznie zaznaczać miejsca dziurek na guziki i klęknie, wtedy zbliżymy się z toporami i zabijemy go. Mój towarzysz, który był żołnierzem, będzie siedział pierwszy, ja przy nim, a krawiec ustawi Niemca tak, że bliżej niego będzie mój towarzysz. Topory były małe, ciesielskie, ale bardzo ostre, jak żyletka. O 16.00 miał wejść do nas pierwszy Niemiec. Pięć minut przed 16.00 zobaczyliśmy przez okno w baraku, że prowadzą konia drugiego Niemca – już był zabity. Siedziałem w płaszczu i udawałem, że przyszywam guzik. Między nogami ściskaliśmy topory, ale płaszcze przykrywały całą tę część, tak że nie można było niczego zauważyć. O 16.00 zobaczyliśmy, że idzie Graetschus – Niemiec, który był zaproszony do przymiarki. Dokładnie o czwartej, jak w zegarku. Na tym oparliśmy wszystkie nasze plany – wiedzieliśmy, że Niemcy są precyzyjni. Inaczej nic by z tego nie wyszło.

Graetschus wszedł do pokoju, pistolet położył na stole, zbliżył się do mierzenia i stanął dokładnie tak, że ja byłem bliżej niego. […] Był wysoki, co najmniej 1,90 metra. Taki szeroki, zdrowy. Widziałem go z dołu, gdy siedziałem. Byłem skamieniały. Myślałem, że nie będę mógł się ruszyć. Znałem go wcześniej, ale widząc z bliska takiego potwora, zaczynałem się bać. Był jak wysoka góra, coś nienormalnego. […] Stał plecami do mnie. Widziałem, jak krawiec zaczyna mierzyć, zrobiłem ruch, jakbym wstawał, wziąłem płaszcz razem z toporem i postąpiłem ku niemu. Płaszcz spadł, podniosłem topór, zajęło to ułamek sekundy. I topór wszedł w jego głowę. On krzyknął i upadł. Topór spadł mu dokładnie na środek głowy, cała się otworzyła. Nie wiem dlaczego, ale stało się tak, jak gdybym był w tym specjalistą. Udało mi się. Zacharczał i upadł. I wtedy drugi chłopak też zadał cios.
Wiedzieliśmy, że za kilka minut wejdzie ten drugi. Ludzie, którzy tam pracowali, zabrali ciało. Był tam duży stół, przy którym krawcy prasowali rzeczy, mieli dużo niemieckich płaszczy. Wrzucili ciało pod stół i przykryli płaszczami. […] Zaraz zaczęli ścierać całą krew i położyli koce na podłodze. W ciągu kilku minut umyliśmy się, przebraliśmy, jakby nic się nie stało. […] Poszło jak w zegarku. We dwóch czekaliśmy, aż nadejdzie ten drugi. Po kilku minutach – wchodzi Niemiec. Zaczyna mówić, że barak jest brudny, że trzeba tu zrobić porządek. A po wrzuceniu Graetschusa pod stół, wysunęła się jego ręka; była przykryta płaszczem, ale się wysunęła – i ten drugi Niemiec nastąpił nogą na tę rękę. Zapytał: „Co to jest?” – i stał tak, patrząc. Gdy tylko spytał, zbliżył się drugi chłopak i od tyłu – pach! – toporem. Ja też podszedłem, też zadałem mu cios. Moje uderzenie trafiło w zęby i poszła taka iskra, istny ogień. Przeraziłem się. Przede wszystkim byliśmy szczęśliwi, że tutaj nam się udało. Niebawem umyliśmy się, założyliśmy inne ubrania i wyszliśmy na zewnątrz. Powiedzieli nam, że jest już jedenastu zabitych Niemców. Kapo, który pracował z nami, powiedział, że do tej pory wszystko idzie zgodnie z planem. […] Codziennie o godzinie 17.00 był apel. Cały obóz ustawiał się w kolumnach dziesięć na dziesięć [osób]. Przychodził Frenzel i […] przyjmował apel. O 17.00 już stoimy, gotowi; mieliśmy broń od ludzi, którzy odebrali ją zabitym Niemcom. Frenzel nie przychodzi. Widocznie coś czuł, bo telefony były odłączone, prądu nie było, nagle nie widział swoich kolegów, coś przeczuł – nie przyszedł. A jeszcze się nie zdarzyło, żeby o 17.00 Frenzel nie policzył ludzi, nie było czegoś takiego!

Stanisław Szmajzner:
Tłum Żydów pojawił się na placu. Większość z nich, jak zwykle, ustawiła się do apelu. Byli to ci, którzy nie mieli pojęcia o powstaniu. Cała reszta natomiast tylko udawała, że formuje kolumny, bo spodziewali się wybuchu buntu w ciągu kilku najbliższych minut. Brakowało jeszcze 10 minut do rozpoczęcia liczenia więźniów, kiedy kapo Porzycki, który był jednym ze spiskowców, zaczął dmuchać w gwizdek jak szalony, co wywołało ogólne zamieszanie. Zaraz po tym podszedł do niego kapo Commander, holenderski Żyd. Zaczął krzyczeć, że to jeszcze nie jest czas apelu i surowo beształ Porzyckiego za to, co ten przed chwilą zrobił. Jednak interwencja holenderskiego Żyda zdała się na nic. Ten gwizdek był ustalonym przez nas sygnałem rozpoczęcia powstania, na dźwięk którego cała masa ludzi miała ruszyć z miejsca. To był początek końca. Kiedy Porzycki zauważył biegnącego do niego głównego kapo, wyciągnął nóż, aby zgotować mu odpowiednie przywitanie. […] W tym właśnie momencie z różnych stron zaczęły napływać grupy powstańców, którzy do tej pory specjalnie pozostali w warsztatach. Byli uzbrojeni w siekiery, pałki i noże. Tymczasem wszyscy, którzy mieli broń palną zabraną zabitym nazistom, zaczęli strzelać w górę. Starali się w ten sposób zgromadzić rozproszony tłum w jedną kolumnę, ale wprowadzili jeszcze większy zamęt. Mając przy boku Nojecha, Jankusa i Mojsze, biegłem jak najszybciej, aby dogonić tłum. Około 500-600 Żydów, kobiety i mężczyźni – krzyczeli i biegli jak szaleni. Na samym przedzie biegli Rosjanie, krzycząc: „Za Stalina!”. Wielu strzelało w górę, wykrzykując: „Hurra!”. Inni wymachiwali siekierami, pałkami i innymi przedmiotami, które służyły im za broń. Wszyscy ci, którzy wcześniej nie wiedzieli o powstaniu, przyłączyli się do nas i zrobił się tak wielki ruch, że nikt nie był w stanie ustać w jednym miejscu. Nie da się opisać słowami uczucia, kiedy stajesz się częścią ludzkiej lawiny, tak potężnej, że aż niewyobrażalnej. Nieokiełznany, oszalały tłum przetoczył się w kierunku wyjścia z obozu. Tymczasem niewielka grupa ludzi odłączyła się od nas i rzuciła na ogrodzenia, za którymi znajdowały się rowy i pole minowe. Byli przekonani, że zdołają je pokonać. Nikt z nas nie wie, czy komukolwiek z nich udało się uciec – w ciągu kilku minut usłyszeliśmy wybuchy, które jedynie spotęgowały zamieszanie i zaalarmowały strażników na wieżach. Ci ostatni zdążyli zauważyć, że dzieje się coś dziwnego, jednak nie zareagowali dostatecznie szybko. Byli zbyt zdumieni i zdezorientowani. Zaczęli strzelać dopiero wtedy, kiedy usłyszeli wybuchy min. Zaskoczenie sparaliżowało cały obozowy system bezpieczeństwa.
Tymczasem większość uciekinierów kierowała się prosto w stronę bramy prowadzącej do części oficerskiej oraz tej należącej do ukraińskich strażników. Zazwyczaj była ona otwarta. Właśnie w tej chwili, pędząc na rowerze, do obozu I wjechał strażnik – prawdopodobnie o niczym nie wiedział i nawet nie zauważył tłumu gnającego wprost na niego. Kiedy zdał sobie sprawę, co się dzieje, było już za późno. Zginął natychmiast, stratowany przez setki stóp, będących częścią tej niepowstrzymanej ludzkiej masy. Tłum dotarł do części oficerskiej, prosto do sektora, gdzie znajdowała się większość ich kwater. Obok jednego z budynków stało dwóch zbrodniarzy. Rozpoznaliśmy po mundurach, że byli to ukraiński oficer i strażnik. Zobaczyliśmy, jak nazista wykonuje jakiś gest, jak gdyby rozkazywał strażnikowi, co ten ma zrobić. Kiedy zauważyli tłum, próbowali uciekać, ale było już za późno. Zostali zaatakowani i rozszarpani przez biegnących ludzi.
Po drugiej stronie ludzkiej fali kolejni oficerowie i Ukraińcy kończyli życie w ten sam sposób, wszyscy tratowani i rozszarpywani, przygnieceni ważącą tony masą Żydów, którzy zmiatali w pył wszystko, co stanęło im na drodze. Niemożliwa do wyhamowania lawina ludzi zmierzała teraz w kierunku trzech równoległych ogrodzeń znajdujących się blisko głównego wyjścia z Sobiboru. Pierwsze dwa rozpadły się, jakby były z papieru. Trzecie, którego pokonanie oznaczało wolność, także załamało się pod wpływem zbitej masy, która na nie naparła. Tak więc wszystkie ogrodzenia tego sektora zostały zniszczone, a ziemia wzdłuż nich pokryta była ciałami. Więźniowie, którzy znajdowali się na czele tłumu, byli popychani przez tych z tyłu wprost na druty kolczaste. Nawet jeśli nie chcieli rzucać się na ogrodzenia, to i tak nie mogli się zatrzymać, ciągle pchani przez tłum myślący jedynie o czekającej go wolności. To właśnie oni utorowali drogę pozostałym, drogo płacąc za swoje miejsce na czele. Depcząc po dziesiątkach ciał, reszta uciekinierów cały czas parła naprzód, kiedy nagle zaczęły wybuchać miny. Na tym obszarze nie było rowów, ale teren był gęsto zaminowany – aż do głównej bramy.[…]
Aleksander Peczerski:
Natychmiast zjednoczyli się Żydzi z Rosji i Polski, Holandii i Francji, Czechosłowacji i Niemiec. Sześciuset ludzi, wynędzniałych i wymęczonych, z gromkim: „Hurra!”, porwało się do życia i wolności. Napad na magazyn broni się nie udał. Silny ogień karabinów maszynowych zagrodził nam drogę. Większość uciekinierów rzuciła się do głównego wyjścia. Tam, zmiótłszy straż, ostrzeliwując się z kilku posiadanych karabinów, atakując kamieniami napotykanych po drodze faszystów i sypiąc im w oczy piaskiem, wypadli przez bramę i pobiegli w stronę lasu. […] Ja, wraz z częścią jeńców, skierowałem się do domu oficerskiego, gdzie przecięliśmy druty, robiąc w ten sposób przejście. Moje przypuszczenie, że teren w pobliżu tego domu nie jest zaminowany, potwierdziło się. Tuż za drutami padło trzech naszych towarzyszy, nie wiadomo jednak, czy od min, czy raczej od kul, bo ostrzeliwano nas seriami ze wszystkich stron. I oto jesteśmy za drutami. Przebiegliśmy już około 100 metrów. Jeszcze 100 metrów… Szybciej, szybciej przebyć ten przeklęty pusty, nagi pas, gdzie jesteś wystawiony oczom prześladowców, tak bezbronny wobec ich kul. Szybciej, szybciej dopaść lasu, między drzewa, pod ich osłonę… I jestem w ich cieniu.
Fragmenty i zdjęcia z książki „Sobibór. Bunt wobec wyroku”