Świt następnego dnia okazał się potworny…

Wieś Doszno, o której piszę, oddalona jest od Kowla o 27 km i sąsiaduje z gminną wsią Datyń i kolonią Wilimcze. (…)  27 sierpnia, w wigilię ukraińskiego święta Matki Boskiej Zielnej, wieczorem na ziemi Boleława Rubinowskiego zebrała się polska młodzież. Przy ognisku grano i śpiewano do późna w nocy. Napadu ze strony band ukraińskich nie spodziewano się, gdyż dwaj mieszkańcy wsi: Stanisław Chrapczyński, który bywał na zebraniach banderowców i Iwan Kosiński zw. Jwanko”, który nawet prawdopodobnie brał udział w mordach, zapewniali, że nic złego bać się nie trzeba, bo przecież oni sami na czas w razie czego uprzedzą. Niestety, świt następnego dnia miał się okazać potworny.

Relacja mojej babci Ani: „Mój mąż Bolesław wrócił do domu gdzieś koło szóstej rano. Zawsze sam gonił krowy do pastucha, ale tym razem zbudził mnie i powiedział – pogoń krowy Anka, bo zmarzłem i coś się źle czuję. Nasz pastuch Michałko uprzedził, że tego dnia nie przyjdzie, bo jest chory. Zawsze krowy pędziło się drogą nad lasem, na Datyń, ale kiedy otworzyłam chlew, krowy jak zwariowane pobiegły same nad jezioro i nie dawały się zawrócić. Pogoniłam je więc tak jak chciały nad jezioro. Kiedy je przypędziłam, pastuch Ukrainiec był mocno zdziwiony. Droga biegła od Datynia. Tędy szła banda do Doszna. Wracałam tą samą drogą i byłam już niedaleko do­mu, kiedy z trzcin wypadł nagle zakrwawiony Florek, krzycząc: „Anka, uciekaj! U ciebie już nikt nie żyje! W domu był i mąż  i córka Janina, druga córka mężatka Frania z wnuczką od pewnego czasu mieszkały u teściów córki. Nie wiem jak długo kryłam się w trzcinach, w końcu poszłam do domu.

Doszłam do rogu gumna, które stało najdalej ze wszystkich zabudowań. Patrzyłam jak bandyci ładują na furmanki świnie, wydzierają pszczołom miód, strzelając do uli, wynoszą z domu różne rzeczy. Odwróciłam się i odmawiając różaniec, juz nawet nie kryjąc się, wróciłam nad jezioro. Prosiłam tylko Boga, żeby strzelili mi w plecy, żeby nie męczyli. Przeleżałam cały dzień w oczerecie nad jeziorem. Nie czułam ani pragnienia, ani łaknienia.”

Relacja mojej, matki Franciszki Kosinskiej: „Tej nocy mąż  mój z młodszym bratem, jak to od kilku dni już było, spał w stodole. W domu byli teść, teściowa i trzy siostry męża. Było już dobrze widno, kiedy z dzieckiem na ręku podeszłam do okna. Zobaczyłam jak wzdłuż jeziora biegnie Józef Sawicki, a za nim goni na koniu banderowiec z wyciągniętą szablą w dłoni. Kiedy koń już wyprzedzał Sawickiego, banderowiec machnął  ręką i głowa ściganego zawisła na plecach. Trup z wiszącą głową biegł jeszcze kawałek drogi. To trwało sekundy. Z dzieckiem na ręku przeskoczyłam polną dragą obok chaty i znalazłam się w życie. Było już chyba południe, kiedy córka mocno wtulona w moją szyję szeptała – mamusiu pić. Na wsi jak mi się wydawało panowała już cisza. Weszłyśmy do chaty Ukraińca.  Jeszcze nie zdążyli podać mi wody, kiedy przed dom zajechała banda na koniach. Może 30, może 40 ludzi. Do domu wszedł jeden i od progu zapytał: „hde tu Polaczka Frania?” Stałam na przeciw niego patrząc pilnie w jego oczy. Odparłam po ukraińsku – a jeżeli to ja Polaczka Frania, to nie wolno mi żyć? Dziecko przyczepione do mojej szyi szeptało: „nie mów po polsku, nie mów po polsku…” Modliłam się, patrząc mu w oczy, których nigdy nie zapomnę. Modliłam się do Matki Przenajświętszej, żeby mnie skryła choćby pod skrawek swego płaszcza. Modliłam się całą swoją duszą, każdą cząstką ciała. Widziałam ten Płaszcz i niemal widziałam jak z dzieckiem chowam pod  jego połą. Mój gospodarz tymczasem przekonywał Ukraińca, że tu nie ma żadnej Polaczki Frani, a ta, to „niespełna rozumu”. „A gdzie ona brała ślub?” – dopytywał się tam­ten. „No jak gdzie ? W cerkwi, a gdzie mogła brać. Przez cały czas bandzior nie spuszczał ze mnie oka, ani ja z niego. W końcu klepnął nahajem po cholewach, machnął ręką i powiedział: „chaj żywe!” Wyszedł przed dom, podano mu konia, machnął ręką przy wsiadaniu i bandyci zaczęli odjeżdżać. Zauważyłam tylko siekierę przytroczoną do konia. Nagle usłyszałam za sobą jakiś łomot.  To gospodarz próbując usiąść na krześle zwalił się na podłogę? Dostałam jakichś drgawek, ząb nie trafiał na ząb. Próbowałam pomóc wstać, ale nic z tego nie wyszło. Reszta domowników stała jak zahipnotyzowana. Ile czasu tak upłynęło, tego nie wiem. Cały czas byłam skupiona na modlitwie. Wszedł inny sąsiad, Ukrainiec i powiedział: „nu, wże rezunów ne ma”. Wybiegłam z domu i wpadłam do obok stojącego dużego dwurodzinnego budynku moich stryjów mieszkających z rodzinami i babunią Ewą. Moi stryjowie Florian i Piotr Rubinowscy i nasz kuzyn Kazimierz Jedynowicz leżeli twarzami do ziemi, przybici do podłogi bagnetami. Pod jabłonią tuż ko­ło progu leżały stryjenki z dziećmi. Gienia trzymała najmłodsze dziecko w objęciach. Ona i jej synek mieli rozrąbane głowy. Sabina, stryjenka miała rozrąbaną głowę i odarta była z odzieży. Przy dwóch piersiach Ieżały dwa bliźniaki, jej ośmiomiesięczne dzieci. Zobaczyłam babunię, która stała lekko pochylona, tyłem do mnie, oparta o dom. Myślałam, że żyje. Była przybita bagnetem do domu i tak skonała stojąc. Jak oszalała  biegałam od domu do domu i w końcu dobiegłam do moich rodziców na kolonii. Ojciec leżał koło łóżka w bieliźnie też przybity bagnetem do podłogi, twarzą do ziemi, z narzuconym ściągniętym z łóżka siennikiem. Siostra Janina była ubrana w białą świąteczną sukienkę, uczesana z rozpuszczonymi włosami przepasanymi niebieską wstążką skulona leżała w pokoju pod stołem. Zginęła od strzału w serce. Nie znalazłam trupa matki. Biegałam po zabudowaniach szukając jej. Pobiegłam dalej na kolonię do trzech ciotek, starych panien „Cyrylanek”, tak nazywanych od imienia ich ojca Cyryla. Nie było w domu nikogo. Michalinę znaleziono później niedaleko na polu kartofli z odrąbanymi rękami i nogami. Stasię i Hanię zamordowano we wsi. W spiżarni znalazłam zmasakrowane, ze związanymi drutem kolczastym rękami zwłoki ciotki Karoliny Jedynowicz, jej syna Tadeusza i pasierbicy Józefy. Drugi jej pasierb Bronisław mieszkał z żoną i trojgiem dzieci osobno. Wyprowadzono wszystkich do stodoły i tam znalazłam nie do opisania zmasakrowane ich ciała. Żona Kazimierza Jedynowicza – Maria na widok ludzi na podwórku wujenki Karoliny poszła zobaczyć co się dzieje. W tym czasie najstarszy syn wyniósł jedno z dzieci kalekich, które nie chodziło na podwórze. Na widok matki wracającej i popychanej przez nieznanych ludzi dzieci pobiegły na podwórze sąsiada Ukraińca. Wkrótce potem matkę wraz z dzieckiem kaleką znaleziono okrutnie pomordowanych. Trójka ocalałych dzieci przesiedziała do wieczora u sąsiada, który dał im na drogę chleb i słoninę i wskazał drogę do Wilimcza do ich babci. (…) Na podwórzu siostry matki Pauliny Rubinowskiej znalazłam dwa zmasa­krowane trupy kobiet. Były to ciotka Paulina i jej córka Antonina. Nie było syna. Tak biegałam przez cały dzień z dwuletnią córką na ręku od domu do domu, od rodziny do rodziny. Nie płakałam, nie mogłam płakać, tylko czułam piasek w oczach. Dopiero nad wieczorem mąż odciągnął mnie z dzieckiem do lasu koło cmentarza. Tu, kiedy było już ciemno, mąż przyprowadził moją matkę, a następnie  znalazła się przy nas córka siostry mojej matki Jadzia. Zaopiekowali się nami Ukraińcy z Wilimicza, którzy przynieśli mleko dla dziecka i jedzenie. Przez około 10 dni ukrywaliśmy się w lesie. Opiekowali się nami wciąż ci sami Ukraińcy z Wilimcza. Ukrainiec Sawiuk najpierw wziął moją matkę i Józię i przeprowadził je do Ratna, a w parę dni później drugi Ukrainiec, którego nazwiska nie znam, a tylko przezwisko „Hrypuczy Romanko”, przeprowadził mnie z dzieckiem, męża i jego stryjecznego brata również do Rat­na. Pamiętam jak raniutko przyszedł z siekierą, na której widok krzyknęłam, ale on wyjaśnił, że będzie szedł pierwszy, niby zaciosywać drzewa do wyrębu. Córka jego Maria przyniosła bochenek chleba i klinek sera na dragę, żegnając nas z płaczem. W Ratnem wszystkimi uciekinierami z Doszna zajmował się i bardzo pomagał Ukrainiec Kozioł oraz jego żona. (…)

 Relacja Aliny Brdąk z domu Rubinowskiej : „Wieczorem przed tym tragicznym dniem poszłam spać na siano nad chlew, do mojej koleżanki, z którą się bardzo przyjaźniłam – była moją kuzynką. Był z nami jej brat Janek. Rankiem zbudził nas okropny krzyk. Nie mogliśmy nic zobaczyć, bo strzecha była bardzo gruba. Kiedy się wychyliłam, zobaczyłam w otwartych drzwiach domu kuzynki, stojącego tam mężczyznę. Jej brat Janek nie pozwalał nam zejść, nakazał ciszę i spokój mimo, że słyszałam krzyki mojej matki i rodzeństwa mordowanych na naszym podwórku. Po długim czasie, kiedy wszystko ucichło, zeszłyśmy na dół. Matka Antoniny leżała na progu cała zakrwawiona, nie dając znaku życia. W pewnej chwili otworzyła oczy i powiedziała: „Uciekajcie”. Zabroniła mi iść do domu, wyszeptała: „Patrz, koło waszego domu stoi Ukrainiec”. Stał tyłem do nas. Antonina pierwsza pobiegła za dom, na łąkę. Pobiegłam za nią. Schowałyśmy się w takim głębokim, zarośniętym szuwarami dole z wodą. Okropnie nas gryzły pijawki. Odrywałyśmy je od siebie, siedząc po szyję w wodzie, która powoli zabarwiała się naszą krwią. Kiedy wychyliłam głowę, zobaczyłam stojące furmanki już załadowane dobytkiem Polaków. Miałam 9 lat, a Antonina była o rok starsza. W pewnej chwili w naszą stronę zaczął jechać jeden z wozów. Szybko ze strachu postanowiłyśmy udawać, że myjemy nogi. Dziś myślę, że i tak nikt by nam nie uwierzył, że o piątej rano dwie dziewczynki wybrały się myć nogi. Kiedy ponownie wychyliłam głowę, koń był już blisko i chyba dlatego spłoszył się i poniósł furmankę wraz z woźnicą. Byłyśmy uratowane. Kiedy wszystko ucichło, wyszłyśmy z tego dołu. Koniecznie chciałam do domu, ale Antonina pociągnęła mnie do swego. Było pusto, nikogo nie było. Kiedy podeszłyśmy do mego domu, zobaczyłam pod jabłonią m.in. moją mamę, czworo rodzeństwa i ciotkę. Nie patrzyłam długo, bo Antonina zaczęła nagle biec w stronę naszego lasu. Pobiegłam za nią. Siadłyśmy pod sosną i wykręciłyśmy swoje ubrania i nadal mokre ubrałyśmy je. Suszyłam się, siedząc na słońcu. Przyszli do nas Janek i Władek Rubinowscy. Janek powiedział, że musimy uciekać do miasta.  Zaczęłam głośno płakać i krzyczeć, że idę do matki i ojca. Raptem w naszym kierunku posypały się strzały. Zaczęliśmy uciekać. Janek skręcił w prawo i to nas uratowało. Antonina w pewnym momencie dostała kolki i nie mogła biec. Ciągnęłam ją za rękę. Byliśmy na bagnach. Wieczorem Janek i Władek poszli do Wilimcza. Przynieśli chleba i sera. Do Ratna szliśmy całą noc. Było bardzo zimno. Pamiętam jak nie mogłam powstrzymać stukających zębów. W Ratnem Antonina zaprowadziła nas do swoich ciotek. Tam przyszedł Kozioł, czy Kozłowski, dokładnie nie pamiętam, dawny sąsiad z Doszna. On to zajął się moim losem i powiedział, że zaopiekuje się mną pewna rodzina. Byli to państwo Stachurscy. Mój później przybrany ojciec był z zawodu leśnikiem. Tak znalazłam przybranych rodziców i rodzinę.”

Fragmenty wspomnień świadków spisanych przez Mirosławę Bacławską opublikowane w książce „Świadkowie mówią”, zatytułowane „Dlaczego?”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *