Zbrodnie UPA: Opowieść Zofii Ziemba (Kossakowska)
„W 1939 r. miałam 4 lata. Pamiętam jak przez mgłę te tragiczne wydarzenia, utrwalane w późniejszych latach przez opowiadania starszych krewnych i znajomych. We wrześniu 1939 r. szli przez naszą wieś żołnierze polscy w kierunku granicy rumuńskiej, dostawali na wsi, również od mojej mamy, mleko i chleb. W lutym 1940 roku z sąsiedniej wsi Korzelice, powiat Przemyślany, w bardzo mroźną noc, przyjechali sowieccy żołnierze i wywieźli na Sybir 12-15 polskich rodzin. Ruchomości pokradli sowieccy żołnierze. Pozostały po nich puste domy. Organizatorem wywózki był Rosjanin, nazywał się Kupak. Kiedy w 1941 r. przyszli Niemcy, Kupak stał się Ukraińcem i ściśle z nimi współpracował. Po ponownym wkroczeniu sowietów, tenże Kupak zajął się wywózką na Sybir światlejszych i bogatszych Ukraińców, aż do 1950 roku.
16 lutego 1944 roku, w środę rano byłam z moją mamą w domu Wenców, widziałam cztery trupy pomordowanych, w domu leżały Maria, jej synowa Katarzyna i wnuczek Stanisław, trzy pokolenia Wenców. Katarzyna Wenc była przebita drewnianymi widłami, między nogami leżało nowonarodzone niemowlę. Na ścianie nad łóżkiem była odbita zakrwawiona rączka małego Stasia. Z opowiadań ludzi jak legenda krążyła wieść, że ślad ten był długo widoczny mimo ustawicznego zdrapywania. W końcu polskie domy wybudowane z kamienia zostały rozebrane, a kamień wykorzystano do budowy drogi. Miejscowe władze ukraińskie nakazały pochowanie pomordowanych, grzebano bez trumien. Moja mama Franciszka Kossakowska, miała wtedy 36 lat, została zastrzelona pod krzyżem misyjnym, razem z nią zginęła Zofia Kossakowska oraz inni mieszkańcy Firlejowa. Mordy pod krzyżem misyjnym obserwowali ukryci na wieży kościelnej Józef, Kazimierz i Jan Wencowie. Gdy kilka dni później, Niemcy w poszukiwaniu zwłok swojego oficera, kazali odkopać doły Ukraińcom, znaleźliśmy zwłoki mojej mamy, była rozebrana z odzieży, tylko w koszuli, pochowaliśmy ją w żłobie wyjętym z obory, ponieważ nie było czasu na zrobienie trumny.
W latach 1944-45 większość miejscowych Polaków opuściła swoją rodzinną wieś i wyjechała na zachód Polski. Mój ojciec pozostał w Firlejowie. W Firlejowie pozostało więcej rodzin polskich, szczególnie mieszanych. Ja po wojnie wyszłam za mąż za Józefa Ziembę.
Wielu banderowców było aresztowanych przez władze sowieckie i wywiezionych do łagrów. Do końca 1960 roku, współżycie z miejscowymi Ukraińcami układało się poprawnie. Polacy nie byli atakowani, dopiero po powrocie Ukraińców z więzień i łagrów sowieckich zaczęły się szykany wobec nielicznych już Polaków. W 1968 r. wyjechałam z siedmioletnim synkiem Jankiem w odwiedziny do Krosna na trzy tygodnie. W Firlejowie mówiliśmy tylko po ukraińsku, tylko w domu modliliśmy się po polsku. Po powrocie do Firlejowa zaczęły się szykany ze strony Ukraińców, szykanowany był szkole nasz syn, począwszy od pierwszej klasy. Żal nam było opuszczać rodzinną ziemię, mieliśmy murowany dom i własne gospodarstwo. Tak było aż do 1975 roku, kiedy nasz syn w 8 klasie został pobity przez kolegów i przez dyrektora szkoły Jana Barana oraz nauczycieli Wasyla Łozińskiego i Andrzeja Kiczuła. Po powrocie do domu położył się do łóżka, na drugi dzień rano wezwaliśmy lekarza i zawieźliśmy syna do szpitala karetką pogotowia. Syn nasz był bezwładny, tylko po cichu modlił się po polsku, po trzech dniach umarł. Sekcja zwłok wykazała, że zgon nastąpił w wyniku pobicia i uszkodzenia organów wewnętrznych. Kartę informacyjną z wynikiem sekcji zwłok pokazaliśmy sąsiadom na pogrzebie, niestety nie powróciła ona do naszych rąk, prawdopodobnie ostatnim, który miał ją w rękach był sołtys wsi, brat nauczyciela Andrzeja Kiczuły. Wkrótce po pogrzebie podjęliśmy decyzję opuszczenia Firlejowa. Przez dwa lata trwały starania, czyniono nam wiele trudności, w końcu dano nam tydzień na załatwienie swoich spraw. Sprzedaliśmy za bezcen swoje gospodarstwo i 14 stycznia 1977 r. wyjechaliśmy na zachód.”
Materiały pochodzą z „Na Rubieży” – nr 17/1996