Mjr Łupaszka – wspomnienia Stanisława Krupy ps. Nita

ŁupaszkaByła to tradycją uświęcona reguła. Współtowarzysze z celi pomagali jak mogli temu, kto akurat przechodził ostrą fazę śledztwa. Niemal wszyscy czuwali, żeby mógł się trochę na siedząco pod ścianą przespać, jeśli oczywiście wpuszczano go w ciągu dnia do celi. Ktoś tam wyręczał go w myciu naczyń, ktoś inny w sprzątaniu czy układaniu kostki. No i podtrzymywano go na duchu w chwilach załamania. Mnie w drugiej fazie śledztwa, a szczególnie w końcówce, kiedy znajdowałem się u kresu sił, pomocą służył mjr Zygmunt Szendzielarz…

Nie wiedziałem wtedy, że to przesławny „Łupaszka”, dla jednych brawurowy partyzant, dla innych – krwawy bandyta. Dla mnie był on przede wszystkim towarzyszem niedoli, który samorzutnie, bez obawy, że narazi się strażnikom, pomagał temu, który znajdował się akurat w trudnej sytuacji. Poświęcając mu ten fragment więziennych wspomnień, chciałbym go właśnie pokazać jako współtowarzysza celi, bez próby wybielania czy oczerniania. Opisując zaś jego przeszłość – przede wszystkim w oparciu o jego zwierzenia – będę podawał suche fakty bez własnego naświetlenia. Nie jest bowiem moim zamiarem osądzanie jego działalności. Tego dokona historia.

Był to niewątpliwie nietuzinkowy człowiek. Ot, chociażby jego podejście do życia. Wiedział z całą pewnością, że nie ma siły, która by go wyciągnęła z więzienia. Zdawał sobie doskonale sprawę, że dostanie karę śmierci i że ta kara zostanie wykonana. Co istotniejsze, uważał to za zupełnie naturalne, zgodne z prawem walki.
– Gdybym ja dostał w swoje ręce ministra Radkiewicza, czy któregoś z jego siepaczy, też bym go rozstrzelał. A że oni złapali mnie – więc dlaczego mieliby się patyczkować? Niemniej, jestem człowiekiem jak każdy. I chciałbym żeby został po mnie ślad mojej walki. Ślad obiektywny, nie ten w wydaniu władz bezpieczeństwa, a więc wizerunek zdegenerowanego bandyty. Ja uważam, że walczyłem o słuszną sprawę, bo o naprawdę wolną Polskę. I nie żal mi, że za tę sprawę ginę… Może przyjdzie taki czas, że będziesz mógł opisać to, co tu usłyszałeś…
Sądzę, że tego rodzaju pogląd sprawił, iż mimo beznadziejnej sytuacji umiał zachować pogodę ducha, stać go było na suche, bez próby usprawiedliwiania się, przedstawienie faktów z własnej przeszłości. A miał co opowiadać…
Gdyby ten człowiek żył w innych, nie tak tragicznie pogmatwanych czasach, byłby wzorem partyzanckiego dowódcy, bohaterem równie fascynującym jak Kmicic z „Potopu”. Zresztą miał coś w sobie z tego nieokiełznanego, szaleńczo odważnego sienkiewiczowskiego watażki. Obydwaj przekładali szablę nad prawo i obydwaj w tym samym rejonie Rzeczypospolitej zdobywali sławę i niesławę. Tylko że Kmicic swoje grzechy odkupił i został hojnie nagrodzony, a „Łupaszka”…. albo nie miał możliwości i czasu, albo nie chciał, bo uważał, że to co robił – robił słusznie, dla rzeczywistego dobra Polski. I dlatego został zgładzony.

Mjr Łupaszka

Urodził się Zygmunt Szendzielorz we Lwowie, w którym roku nie pamiętam. W każdym razie w połowie lat trzydziestych skończył Szkołę Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu. Już tam dał się poznać jako wyjątkowo niesforny elew, ale że świetnie jeździł konno, że dobrze zdawał egzaminy z wojskowych przedmiotów – podchorążówkę ukończył w terminie i ze złotymi ostrogami. Tak, ostrogami, a nie szablą. Otóż zgodnie z tradycją elew, który ukończył podchorążówkę z I lokatą otrzymywał od Komendanta Szkoły złotą szablę, a nie tyle najgorszy, co najbardziej niesforny dostawał od kolegów złote ostrogi.
– Nigdy nie lubiłem półśrodków. Kiedy zorientowałem się, że nie ma szans na złotą szablę, robiłem wszystko, żeby „zasłużyć” na złote ostrogi.
Dostał przydział do 4-go Pułku Ułanów Zaniemeńskich w Wilnie. Tuż przed wojną w stopniu porucznika zostaje dowódcą szwadronu. Działania wojenne zaczyna wraz z całym pułkiem nad granicą niemiecką, na południe od Częstochowy. Mimo szybkiego na tym odcinku załamania polskiej obrony i mimo dosyć chaotycznego odwrotu naszych jednostek, on, jako jeden z nielicznych, przez cały czas wycofywania się za Bug zdołał zachować pełną zdolność bojową szwadronu, staczając przy tym wiele udanych potyczek. Np. przez kilka godzin osłaniał przeprawę naszych oddziałów przez Wisłę. Walczy do ostatniego dnia wojny. Za kampanię wrześniową otrzymuje Krzyż Virtuti Militari.
Nie pamiętam już, czy w ogóle unika niewoli i jakiej, czy też po krótkim pobycie ucieka. Nie pamiętam też, gdzie przebywa i co robi do chwili wybuchu wojny niemiecko-radzicckiej. W każdym razie już jesienią 1941 r. włącza się do pracy konspiracyjnej. Początkowo w sztabie dowództwa Okręgu Wileńskiego AK. W połowie 1943 roku w stopniu rotmistrza zostaje odkomenderowany do lasu, z zadaniem objęcia dowództwa oddziału po podstępnie zamordowanym przez radziecką partyzantkę por. „Kmicica”. Wraz ze swymi oficerami „Kmicic” został zaproszony przez sojuszników na naradę, której celem miała być wspólna akcja przeciwko Niemcom. W trakcie narady wszystkich aresztowano, a następnie rozstrzelano. Oddział istniał raczej w teorii, został bowiem rozbity przez oddziały zgrupowania partyzantki radzieckiej pod dowództwem płk. Fiodora Markowa.
„Łupaszka” szybko ściąga rozproszonych ludzi i organizuje zwarty oddział. Kilka udanych potyczek z Niemcami przysparza mu broni, a także dalszych ochotników Po kilku miesiącach jego oddział należy do najsilniejszych na Wileńszczyźnie – jest zalążkiem późniejszej VI Wileńskiej Brygady AK.

Łupaszka
Kadra 5. Brygady Wileńskiej. Od lewej: mjr Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, por. Jerzy Jezierski „Stefan”, ppor. Władysław Łukasiuk „Młot”, por. Zygmunt Błażejewicz „Zygmunt”, ppor. Lucjan Minkiewicz „Wiktor”, ppor. Jan Zaleski „Zaja”

– Rejonem działania mojego oddziału – opowiadał „Łupaszka” – była północno-wschodnia część Wileńszczyzny, w okolicach Świru. W tym samym rejonie zaczęła też powstawać coraz liczniejsza partyzantka radziecka. W jej szeregach znajdowali się przeważnie ludzie z dawnej radzieckiej Białorusi, a nie miejscowi. Patrząc z perspektywy czasu uważam, że właśnie ów specyficzny rejon działania wpłynął na moje przyszłe losy albo – jeśli ktoś woli – był przyczyną wszystkiego zła. Dlaczego? Jest to sprawa niesłychanie skomplikowana i trudna do wytłumaczenia komuś, kto nie tkwił w tamtejszych stosunkach. Oczywiście, próbowałem nawiązać, jeśli już nie przyjacielską, to przynajmniej partnerską współpracę z radziecką partyzantką. Było to zresztą zalecane przez komendanta Okręgu Wileńskiego AK gen. „Wilka”, no i niewątpliwie zgodne z interesem obydwu stron. Przy dobrej współpracy mogliśmy znacznie skuteczniej walczyć ze wspólnym wrogiem.

Zgodnie z zaleceniem Komendanta „Wilka” spotkałem się z dowódcą radzieckiej partyzantki na okręg wileński płk. Fiodorem Markowem i uzgodniliśmy warunki współpracy: wzajemnie będziemy się informować o rejonach postojów oraz zamierzonych akcjach naszych oddziałów, będziemy przekazywać sobie wiadomości o ruchach jednostek niemieckich, w wypadku większych akcji bojowych będziemy sobie w miary możliwości pomagać itd.
…Niestety, te piękne uzgodnienia nie zostały nigdy wcielone w życie. Wręcz odwrotnie, podobnie jak za „Kmicica”, zaczęło dochodzić między nami do zbrojnych starć. Początkowo próbowałem owe zatargi wyjaśniać. Próbowałem ustalić taki tok postępowania, który by pozwolił uniknąć konfliktów. Niestety, rosyjscy dowódcy co innego ustalali, a co innego robili. Nader szybko się przekonałem, że ich, wprawdzie zakamuflowanym, ale za to głównym celem jest likwidacja polskich oddziałów wojskowych, oczywiście tych podporządkowanych rządowi w Londynie, a bezpośrednio Delegaturze Rządu w kraju. Oto równie tragiczny, co dobitny przykład… Na przełomie stycznia i lutego 1944 r. w trakcie przegrupowania brygad pod wsią Worziany starliśmy się z Niemcami. (Tu uwaga: brygady partyzanckiej nie można utożsamiać z brygadą regularnego wojska i tak więc VI brygada dowodzona przez „Łupaszkę” w tym czasie – początek 1944 r. – liczyła ok. 200 ludzi, a normalna brygada regularna liczy ich ok. 2 tys.). Była to jedna z najkrwawszych i najcięższych bitew, jaką w owym okresie stoczyliśmy ze szkopami. Natknęliśmy się na silny frontowy batalion. Dzięki doskonałej znajomości terenu, nagłemu atakowi z flanki plutonu, który nadszedł z okolicy już w czasie walki, a przede wszystkim dzięki bohaterskiej postawie moich partyzantów ostatecznie pokonaliśmy Niemców. Zwycięstwo jednak okupiliśmy bardzo dużymi stratami: 19 zabitych, drugie tyle ciężko rannych. Wprawdzie Niemcy stracili ok. 90 ludzi w zabitych, ale to żadne pocieszenie. Znalazłem się w arcytrudnej sytuacji. Rannym należało jak najszybciej zapewnić godziwe warunki leczenia i odpoczynku. A i zdrowi też byli tak wyczerpani, że należał im się dłuższy spokój. W dotychczasowym rejonie operacyjnym nie mogłem dłużej pozostać. Niemcy nad taką klęską nie przejdą do porządku dziennego. Zmobilizują większe siły i rzucą w mój rejon Należało więc zmienić miejsce postoju i przesunąć się znacznie dalej.
Jeszcze przed bitwą mój wywiad doniósł, że w głębi puszczy, w dużej wsi Syrowatka i okolicy kwateruje silny oddział radziecki, pod dowództwem samego płk. Markowa. Postanowiłem ze zdrowymi i lżej rannymi rozlokować się w jego pobliżu. Natomiast ciężko rannych, wymagających długotrwałego leczenia, przetransportować do Wilna. Wymagało to jednak trochę czasu, chociażby celem zorganizowania środków transportu. Dlatego na razie wycofałem się razem ze wszystkimi rannymi. O swoich planach powiadomiłem – umyślnym gońcem – płk. Markowa. Na drodze naszego marszu znajdowała się rzeka Struczanka. Zwykle niewielka, ale wówczas mocno wezbrana. Był to wprawdzie początek lutego, pamiętam jak dziś – święto Matki Boskiej Gromnicznej, ale dziwny to był luty, z aury i roztopów podobny raczej do kwietnia. Toteż przeprawa szła powoli. W jej trakcie, wczesnym popołudniem, zostaliśmy zaatakowani huraganowym ogniem maszynowym. Od strony Syrowatek zbitą masą, ramię przy ramieniu nacierali Rosjanie. Jak później ustaliłem, Markow liczył na łatwe zwycięstwo. Uderzał z zaskoczenia i na oddział wyczerpany krwawą walką z Niemcami. W dodatku jego naprędce zgromadzone oddziały liczbowo co najmniej trzykrotnie przekraczały moje wojsko. Były natomiast gorzej uzbrojone. Mój „przyjaciel” Markow widocznie nie wiedział, że w ostatniej walce zdobyłem na Niemcach 2 ciężkie karabiny maszynowe i dużo amunicji. Nie udało się też zaskoczenie. Przystępując do przeprawy, wystawiłem silne posterunki ubezpieczające. Ponadto każdy pluton natychmiast po przeprawie miał – na wszelki wypadek – zajmować stanowiska bojowe. Toteż atakujący zostali przyjęci tak silnym ogniem naszej broni maszynowej i ręcznej oraz granatami, że całe natarcie, jak to się mówi językiem wojskowym, zaległo. Po paru desperacko ponawianych atakach radzieccy partyzanci wycofali się na pozycje wyjściowe.

Mimo to nasza sytuacja była nadal bardzo trudna. Na radziecką stronę zdążyłem już przeprawić prawie wszystkich rannych i zdecydowaną większość oddziału. Zdawałem sobie sprawę, że Markow nie da za wygraną. Nakazałem więc jak najspieszniejszy odwrót, a więc ponowną przeprawę na stronę, z której przyszliśmy. I rzeczywiście, przed zakończeniem przeprawy radzieccy partyzanci ruszyli do drugiego ataku. Tym razem natarcie nie było jednak już tak brawurowe, nasza obrona natomiast – lepiej zorganizowana. Nadciągająca noc ostatecznie przerwała walkę.
Po tej zdradzieckiej napaści nie zabiegałem już o porozumienie z radzieckimi partyzantami. Nie szukałem wprawdzie okazji do walki, ale Markow atakował mnie gdzie się dało i kiedy się dało.

Łupaszka
Kadra oficerska 5. Brygady. Od lewej: ppor. „Leśny”, por. „Stefan”, ppor. „Wiktor”, por. „Mścisław”, por. „Zygmunt”, mjr „Łupaszka”, ppor. „Młot”

Tak, to prawda, od kul moich żołnierzy zginęło wielu partyzantów radzieckich, ale i niemało moich chłopców zginęło od ich kul. I to też prawda, że ich zginęło znacznie więcej niż nas. Nie był to jednak wynik mojej krwiożerczości, lecz skutek naturalnych praw walki partyzanckiej – atakujący ponosi większe ofiary niż atakowany, a atakowali z reguły oni. Zwłaszcza w 1944 roku odnosiłem wrażenie, że naczelnym celem dowódcy ich partyzantki jest zniszczenie naszego oddziału, a w szczególności mnie samego. Dwukrotnie cudem uniknąłem śmierci z rąk nasłanych skrytobójców.

Sądzę, że przytoczone powyżej zwierzenia „Łupaszki” nie pokrywają się słowo w słowo z jego wypowiedzią. Zaręczam jednak, że starałem się jak najwierniej odtworzyć i treść i sens jego opowiadania. W podobnym zresztą duchu o stosunkach między partyzantką radziecką a polską wypowiadali się również inni partyzanci z Wileńskiego Okręgu AK, z którymi miałem możność rozmawiać.
W uroczystej odprawie zorganizowanej przez radzieckie dowództwo po zdobyciu Wilna – (w walkach o miasto wspólnie z Armią Radziecką uczestniczyły chyba wszystkie oddziały Wileńskiego Okręgu AK) „Łupaszka” nie brał udziału. Podobno na wyraźne polecenie Komendanta „Wilka”. Dzięki temu uniknął wywózki na Sybir.
O aresztowaniu całego dowództwa Okręgu i wszystkich dowódców brygad dowiedział się bardzo szybko i równie szybko zrozumiał, że w tym obozie ani dla niego, ani dla jego ludzi nie ma miejsca. Postanowił więc przekraść się przez front na zachód, na tereny pozostające jeszcze pod okupacją hitlerowską. Miał nadzieję, że tam będzie mógł dalej walczyć z Niemcami. A co później – czas pokaże. Był zbyt doświadczonym oficerem, żeby podjąć próbę przedarcia się zwartym oddziałem. Nie było na to żadnych szans. Podzielił więc brygadę na małe grupki (drużyny, najwyżej półplutony) i każda miała przedzierać się na własną rękę…
Na wcześniej umówiony punkt spotkania w lasach białostockich dotarła w terminie tylko grupa dowodzona przez samego „Łupaszkę”. Z innych oddziałów ściągały jednostki, i to z dużymi opóźnieniami. Zanim zorganizował dostatecznie silny, zdolny do walki oddział, front przesunął się dalej na zachód.

Tak zaczął się najcięższy okres walki majora „Łupaszki” – czas wojny bratobójczej. Nie złożyli broni – bo ani on sam, ani jego ludzie nie mieli zaufania do nowej władzy. Byli przekonani – jak historia dowiodła: słusznie – że wyjście z lasu równa się wyrokowi śmierci, a w najlepszym wypadku długoletniemu więzieniu. Jak twierdzi, nie wszczynał walki zaczepnej, chciał tylko z bronią w ręku przetrwać, poczekać na wyjaśnienie sytuacji międzynarodowej. Jaka jednak władza państwowa będzie tolerować na swoim terenie uzbrojony, wrogi oddział? Nie zamierzały też tego tolerować najpierw wojskowe władze radzieckie, a później polskie. Ruszyły więc na „Łupaszkę” obławy, jedna po drugiej. On zaś kluczył, umykał, ale i odgryzał się. Im mocniej go naciskano, tym on zajadlej walczył, przechodząc często-gęsto z walki obronnej do zaczepnej.

– Jeżeli chciałem zmienić teren – dowodził – to nie mogłem czekać aż mnie zaatakują, musiałem uderzyć pierwszy i znienacka, żeby się przedrzeć… A zmieniał teren często: z Białostockiego w Olsztyńskie, stąd w Bory Tucholskie i znowu w Białostockie. Bratobójcza wojna stawała się coraz bardziej bezpardonowa. Gęsto padał trup z jednej i z drugiej strony. I znowu, zgodnie z regułą partyzanckiej walki, atakujący, w tym więc przypadku najpierw wojska radzieckie, później polskie, ponosili znacznie większe straty.
– Czy nie gryzło cię sumienie, że w tej strasznej walce giną, wprawdzie innej orientacji, ale przecież Polacy? – zapytałem go kiedyś.
– Owszem, nie raz w samotne wieczory myślałem o tym. Nie byłem przecież krwiożerczym potworem. Szczególnie żal mi było szeregowych żołnierzy – bo musisz wiedzieć, że do walki z moim oddziałem rzucano całe duże jednostki wojskowe – zdawałem sobie bowiem sprawę, że żołnierze ci strzelają, bo taki mają rozkaz, że są niewinni. Tylko… czy ja miałem inne wyjście, skoro nie uznawałem tej nowej władzy, skoro inaczej wyobrażałem sobie wolną Polskę? I jeszcze jedno, systematycznie i przez dłuższy czas ścigany człowiek traci wiele ze swoich ludzkich uczuć, dziczeje i twardnieje, rzuca na szalę swoje życie, ale i nie ceni życia cudzego. Niestety, do zabijania człowiek się przyzwyczaja…
– Rozumiem, wychodząc jednak nawet z twojego punktu widzenia, czy nie dostrzegałeś, że walka ta pozbawiona jest jakichkolwiek szans, że niepotrzebnie leje się krew z jednej i drugiej strony?
– Przyszedł taki czas. W 1947 roku zgodziłem się rozwiązać oddział. Nie było to jednak takie proste. Część chłopców złożyła broń i różnymi sposobami postanowiła włączyć się w normalne życie. Część, na szczęście mniejsza, nie chciała. Bali się, uważali, że bezpieka im nie daruje, że pójdą na rozwałkę. Z tych właśnie desperatów został utworzony nowy, niewielki, ok. 60 ludzi liczący oddział. Dowództwo nad nim objął „Młot”. Mieli oni polecenie unikania walki, ukrywania się aż do jakiegoś rozwiązania tej niesłychanie skomplikowanej sytuacji. To prawda, że bratobójczych walk i ten mały oddział nie uniknął, ale nie były one tak intensywne, nie pociągały za sobą tylu ofiar.
Dlaczego zdałem dowództwo? Byłem zbyt głośny. Do dowodzonego przeze mnie oddziału niemal codziennie zgłaszali się nowi ludzie – przede wszystkim zagrożeni. W miarę zaś stabilizacji władzy, liczba zagrożonych rosła. I nie pomogłyby tu żadne założenia, musiałbym stale powiększać oddział. Żeby do tego nie dopuścić, musiałem wyjść z lasu…

Jak dalej potoczyły się losy „Łupaszki”? Zgodnie z propozycją pozostającego jeszcze w konspiracji dowództwa byłego Okręgu Wileńskiego AK (już bez gen. „Wilka”) miał zostać przerzucony na Zachód, póki zaś co – ukrywać się. Z bliżej nieznanych przyczyn przerzut odwlekał się z miesiąca na miesiąc. Od zimy 1948 r. „Łupaszka” na fałszywych dokumentach, jako urzędnik Centrali Rybnej z Gdyni, ukrywał się w jednej z wiosek w okolicach Zakopanego. Przeciągający się pobyt uzasadniały rzekome „początki gruźlicy” i konieczność dłuższego pobytu w górach.

Zasadzka

…Mieszkałem wraz z żoną (ps. „Lala”, była sanitariuszką w oddziale „Kmicica”, a później „Łupaszki”, przedwojenna studentka medycyny – Lidia Lwów) prywatnie, w nieco odosobnionym niewielkim domu. Któregoś dnia wczesnym wieczorem siedzieliśmy z gaździną w naszym pokoju – był większy i ładniejszy. Ta ostatnia opowiadała najświeższe plotki…

łupaszkaNagle usłyszałem strzały, początkowo gdzieś daleko, ale z minuty na minutę coraz bliżej. Przesiadłem się z zydla na góralską skrzynię, oddaną nam na odzież. Obok ciuchów trzymałem w niej, oczywiście bez wiedzy gospodyni, pistolet maszynowy i granaty. Tak na wszelki wypadek. Wystarczyło wstać, unieść wieko skrzyni i broń w ręku. Zdwoiłem czujność i czekałem. Za strzałami dobiegły krzyki. Można było rozróżnić pojedyncze słowa: „Tędy, minął dom, wpadł w ogród” – z tyłu za domem ciągnął się wąski, długi, zadrzewiony spłachetek ogródka. Krzyki, tupot nóg minęły dom i zaczęły dochodzić z głębi ogrodu. Jeszcze nie po mnie – skonstatowałem w duchu. Najpewniej milicja kogoś ściga. A było kogo. Góry w on czas nie grzeszyły spokojem. Gdzieniegdzie pojawiały się jeszcze niedobitki z oddziału „Ognia”, grasowały też zwyczajne bandy, podszywające się pod partyzantów. Przymknąłem niby niechcący uniesioną skrzynię. Wznowiliśmy przerwaną pogawędkę. W kilka minut później dwóch wojskowych wprowadziło do izby skutego kajdankami cywila. Za nimi wszedł oficer, kapitan. Spojrzał na nas i rutynowo zapytał: „Wy kto?” Odpowiedziała gaździna: „Jo tutejsza, a to pan urzędnik z Gdyni z żoną, chory na suchoty”. Kapitan zażądał ode mnie dowodu osobistego. „W porządku” – powiedział po obejrzeniu i wyciągnął rękę, żeby mi go zwrócić. W tym momencie do izby wszedł jakiś cywil. Widocznie ktoś ważny, bo kapitan zaczął mu zdawać relację, stojąc na baczność.
– Kim jest ów mężczyzna – zapytał cywil, patrząc w moim kierunku.
– Chory na gruźlicę, z Wybrzeża… odparł kapitan.
– Zrewidowaliście go?
– Nie widziałem potrzeby.
– Na wszelki wypadek, trzeba.
Nie miałem powodu do obaw, przy sobie nic nie miałem. Do dziś jednak nie rozumiem, jak to się stało, że ja, stary wyga, rąk nie podniosłem wysoko do góry, lecz lekko uniosłem wzdłuż boków, nieco do tyłu. Wydatnie pomogłem cywilowi. Ów bowiem, niby rozglądając się po izbie, znalazł się za mną. W ułamku sekundy ścisnął mi ręce z tyłu, zatrzaskując automatyczne kajdanki.
Byłem tak zaskoczony, że nie próbowałem stawiać oporu… Ba, zdziwienie dojrzałem również w oczach mundurowego kapitana, co znaczyło, że i on nie wiedział, na kogo polowali. Jak się później dowiedziałem, cała akcja została przemyślnie ukartowana. Żołnierzom KBW i ich dowódcy oznajmiono, iż celem zasadzki jest ujęcie dwóch bandytów z byłego oddziału „Ognia”. Otrzymali bezwzględny rozkaz: „Ująć żywcem, strzelać wyłącznie w górę”. Rzekomy bandyta był specjalnie podstawiony, trasa i sposób jego ucieczki dokładnie uzgodnione. W taki oto sposób moja czujność została uśpiona, starego wygę ujęto jak bezbronnego młokosa.

Po nałożeniu kajdanek wyprowadzono mnie do opancerzonego wozu i przewieziono prosto do Krakowa. Nie wiem, w jakim więzieniu mnie ulokowano. Sądzę, że w piwnicach Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa. Zachowano jednak maksimum ostrożności. W celi siedziałem skuty, ze mną znajdował się strażnik bez broni, ale chłop jak tur. Za drzwiami – strażnik z pistoletem maszynowym. Rano znowu w opancerzony wóz i na lotnisko. Samolot już czekał. W Warszawie zaś czekała cała sfora stróżów. Znowu w samochód i na Koszykową. Cały czas w kajdankach. Zaprowadzono mnie do gabinetu płk. Różańskiego. Już czekał. Właściwie nie prowadził formalnego przesłuchania. Ot, taka sobie, nawet grzeczna pogawędka. Tyle że co chwilę ktoś wchodził. Oglądano mnie jak dzikie zwierzę w klatce.
Po dwóch, może trzech godzinach do pokoju wszedł jakiś cywil. Różański wstał zza biurka. Cywil skinął ręką, żeby usiadł i zwracając się do mnie powiedział:
– No i co, panie majorze, ja nie wiszę na sośnie, a mimo to spotkaliśmy się…
Wtedy zorientowałem się, że to sam minister Radkiewicz. Otóż, pod koniec 1946 roku, nie przypominam sobie już, jaką drogą i za czyim pośrednictwem, otrzymałem osobisty list ministra Radkiewicza. Nakłaniał mnie do rozwiązania oraz ujawnienia oddziału, oferując w zamian paszport i swobodny wyjazd do Anglii. Celem omówienia szczegółów proponował osobiste spotkanie. W zapewnienie pana ministra nie uwierzyłem. Na list jednak odpisałem, tyle że bardzo zwięźle i niezbyt kurtuazyjnie. Napisałem mianowicie: „Panie ministrze, możemy się spotkać pod jednym warunkiem – kiedy pan będzie wisiał na sośnie, ja pod nią przyjdę”. Przypomniawszy sobie tę korespondencję uśmiechnąłem się i odparłem:
– No cóż, panie ministrze, normalna kolej rzeczy, raz jest się na wozie, raz pod wozem. W tym wypadku pan wygrał. Z satysfakcją jednak stwierdzam, że ciągle się mnie boicie…
– Nie rozumiem – żachnął się Radkiewicz.
– Jestem w waszych rękach, w samym centrum bezpieki, a mimo to bez przerwy trzymacie mnie skutego w kajdanki.
– Panie pułkowniku – zwrócił się Radkiewicz do Różańskiego – proszę kazać natychmiast zdjąć panu majorowi kajdanki.

Śledztwa mjr „Łupaszka” – jak sam to przyznawał – zbyt ciężkiego nie miał. Po półtorarocznym pobycie w X Pawilonie stanął przed sądem i został skazany na karę śmierci. Wielokrotną. Wyrok wykonano. Nie siedziałem już z nim w tym czasie w jednej celi. Opowiadano mi jednak, że kiedy kilku strażników weszło wieczorem do celi i wywołali go na wykonanie wyroku, poszedł sprężystym krokiem starego kawalerzysty, z hardo podniesioną głową…

Fragment „X Pawilon. Wspomnienia AK-owca ze śledztwa na Rakowieckiej”
Stanisław Krupa 

2 komentarze do “Mjr Łupaszka – wspomnienia Stanisława Krupy ps. Nita

  • 28 kwietnia 2016 o 18:45
    Bezpośredni odnośnik

    Bochaterem to moze i był ale bohaterem to sam niewiem a to z powodu bezsęsownej bratobojczej rzezi po zakonczeniu wojny.Lupaszka ten pseudonim tez cos mowi. Jestem na nie.

    Odpowiedz
  • 26 kwietnia 2016 o 15:41
    Bezpośredni odnośnik

    Złapano go w Osielcu niedaleko Makowa Podchalańskiego.
    Dopiero w roku 2015 postawiono obok domu gdzie Go złapano pamiątkową tablicę.
    Cześć i chwała Bochaterom!

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *