Ewelina Hajdamowicz. Ostatnia noc w Lipnikach…
Drewniane zabudowania kryte słomianymi strzechami płonęły. Skąpa samoobrona zdawała sobie sprawę, że wsi obronić się nie da. Kierowano więc mieszkańców do centrum wsi, żeby następnie wyprowadzić ich do odległego o 4 km majątku Zurno [gm. Berezne, pow. Kostopol], gdzie stacjonowali Niemcy. Niestety nie udało się zrealizować tego planu w pełni. Ludzie zaczęli uciekać w różnych kierunkach. Mordowano ich strasznie. Ginęli od kul, bagnetów, siekier, w płomieniach płonących domów, do których wrzucano ludzi przez okna, w studniach. Zamordowano łącznie 182 osoby.
Wybiegliśmy z całą rodziną z domu do rowu melioracyjnego, który prowadził do zagajnika. Nie uszliśmy jednak daleko, gdyż tam czekali już bulbowcy i krzyczeli: „Kuda polacka mordo, tut was wyryżem”. Nie mieliśmy więc innego wyjścia, jak wrócić do rowu. Za nami wpadli również bandyci. Strzelali i rzucali granaty. Zginęła [moja] siostra, a mój dwuipółletni syn, którego niosła płakał, że boli go rączka. Rozejrzałam się za nim i w kierunku wsi. W tym momencie kula przeszyła mi głowę. Straciłam wzrok. Słyszałam jednak wołające o pomoc dziecko. Położyłam więc młodszego siedmiomiesięcznego syna między pomordowanymi, a sama poszłam i zabrałam z rąk nieżyjącej siostry Zosi starszego, który jak się okazało był dwukrotnie ranny w rączkę. Następnie wróciłam z nim, czołgając się przez trupy i wyczuwając kilkakrotnie granaty, które nie eksplodowały, do młodszego.
W pewnej chwili usłyszałam głosy: „Tuda, tam szcze żywyje.” Nawołujący głos był znajomy. Wołał Ukrainiec z naszej wsi, jeden z przywódców. Zaczęłam go błagać, żeby nie zabijali dzieci. Poznał mnie, gdyż pracował z moim mężem w Radzie Wiejskiej. Powiedział,żebym się nie bała. Posłyszałam jednak tupot nadbiegających i słowa: „Budem perekoluwaty – pul szkoda”. Ponowiłam więc błaganie o niezabijanie dzieci. Stojący przy mnie Ukrainiec uspokoił mnie, a do nadbiegających powiedział, że tu już nie ma nikogo żywego. Odeszli, on również. Pozostałam z dziećmi wśród pomordowanych. Miałam nie tylko przestrzeloną głowę i nic nie widziałam, ale również draśniętą czaszkę i osiemnaście dziur w chustce, którą miałam na głowie.
Mieszkańcy Lipnik, którym udało się uciec do majątku Zurno, zwrócili się o pomoc do Niemców. Nie uzyskali jej. Jedynie tłumacz Polak wszedł z karabinem maszynowym na wieżę ciśnień i zaczął strzelać w kierunku Lipnik. On uratował nam życie, gdyż napastnicy uważali, że jedzie odsiecz, uciekli w popłochu ze wsi, zostawiając rannych i pomordowanych.
Mąż odnalazł nas dopiero rano. Wtedy obandażowano mi głowę ręcznikiem. Byłam sanitariuszką, pierwsza potrzebowałam jednak pomocy, zostałam bez oczu. Mnie i innych rannych załadowano na wozy zaprzężone w przygodnie złapane, spłoszone pogromem konie, i odwieziono do szpitala w Bereznem. Tam dopiero, za murami szpitala, otrząsnęłam się i zdałam sobie sprawę [z tego], co przeżyłam, jak straszną noc. Zginęli najbliżsi, nie mam oczu, a dzieci malutkie, dom spalony, nic nie zostało, grozi nam nędza.
Przeżyliśmy jednak, ale do Lipnik już nie wróciłam. Przedostaliśmy się do Kostopola, a stamtąd przesiedlono nas do Kwidzyna, gdzie wychowaliśmy trzech synów. Trzeci urodził się w Kwidzynie. Pomordowanych w Lipnikach pochowano we wspólnej mogile obok spalonego Domu Ludowego. Z najbliższej rodziny zginęli: ojciec – Adolf Bagiński (76 lat), siostra – Zofia (20 lat), bratowa – Antonina (47 lat), jej syn – Mietek (17 lat), a z dalszej rodziny około 50 osób