Dlaczego?! Wspomina Mirosława Bacławska

Wszystko co opisuję, wiem od najbliższej rodziny i od osób ocalałych z tej pożogi. Wychowałam się w atmosferze nieustającego bólu, głębokiego żalu i nieustannie zadawanego pytania – DLACZEGO? W poczuciu obo­wiązku wobec pomordowanych, w większości moich krewnych oraz wykonu­jąc zobowiązania wobec Matki, która zawsze mnie do tego zobowiązywała, piszę to, co mi wiadomo.

Wieś Doszno, o której piszę, oddalona jest od Kowla o 27 km i sąsiadu­je z gminną wsią Datyń i kolonią Wilimcze. Z legend i zachowanych doku­mentów wynikałoby, że dwaj rycerze Bolesława Chrobrego po wyprawie na Kijów otrzymali akty nadania ziemi położonej wśród tutejszych głębokich la­sów i bagien. Jeden z nich, Kosiński pochodził z Woli koło Warszawy, drugi, Rubinowski, również późniejszy szlachcic zagrodowy pochodził z Kaszub, z miejscowości Rubin, Rubinów czy Rubinowo, Kiedy po długiej podróży wraz z rodzinami i dobytkiem doszli do przyszłej osady nazwali ją DOSZNO. Przed It Wojną Światową wieś ficzyła okofo 60 domów i 100 – 120 miesz­kańców, w większości Polaków. Wszyscy byli ze sobą spokrewnieni, nawet z Ukraińcami. W większości nosili nazwiska Kosińscy lub Rubinowscy, albo wywodzili się z tych rodów.

Po odzyskaniu przez Kraj niepodległości we wsi przeprowadzono koma­sacje, wybudowano dużą piętrową, siedmioklasową szkołę i kaplicę, do któ­rej w co drugą niedziefę przyjeżdżał pochodzący z Łomży Kapucyn. Ponie­waż kaplica nie była zamykana, wszystkie rzeczy związane z odprawianiem Mszy Św. były przechowywane u mego dziadka w domu Bolesława Rubinowskiego. Księdza Kapucyna w początkowym okresie okupacji sowieckiej wywieziono i ślad po nim zaginął.

We wsi działały takie organizacje jak harcerstwo, Strzelcy, Koto Gospo­dyń Wiejskich itp. Prowadzony był zespół teatralny i chór, z którym m.in. i moja mama była dwa razy na występach w Warszawie. Zespół artystyczny dawał też przedstawienia m.in. Zemstę” Fredry, „Balladynę” Słowackiego i cały szereg innych przedstawień związanych z historią Polski. Podczas komasacji wykrojono 30 arowy plac na świetlicę, ale świetlicy nie postawio­no, gdyż wybuchła wojna,

Z rodu rycerza Kosińskiego pochodził mój ojciec Władysław Kosiński, z rodu zaś rycerza Rubinowskiego pochodziła moja mama Franciszka. Oj­cem matki był Bolesław Rubinowski, głowa rodu, który urodził się w 1896 r. jako syn Floriana Rubinowskiego i Ewy Chrapczyńskiej. Był wysokiego wzrostu ciemnym blondynem z sumiastym wąsem – powszechnie zwano go „Bolesławem Chrobrym”. Jak każdy Wołyniak był urodzonym myśliwym i rybakiem.

Przed wjazdem do wsi od strony szosy kowelskiej stał drewniany krzyż katolicki, bardzo stary, wymieniony na nowy w okresie międzywojennym.

Tradycją było w tej rodzinie, źe jeden z synów tego rodu otrzymywał imię Bolesław. Ojciec Bolesława, Florian był uczestnikiem Powstania Stycznio­wego. Oprócz gospodarstwa zajmował się m.in. odnawianiem cerkwi, co pomagało mu w jego działalności konspiracyjnej, gdyż mógł poruszać się swobodnie po całej guberni. Zginął, spadając z rusztowania. Matka Ewa z domu Chrapczyńska była nauczycielką. Nauczała tajnie polskie dzieci pol­skiej historii. Wg. opowiadania mojej babci me raz sypały się na mą kozac­kie nahaje, za to, że pod „Historią Rosji” dzieci miały ukrytą „Historię Polski” lub katechizm.

Bolesław Rubinowski ożenił się z Anną Brzezicką pochodzącąz Postupła. Była ona córką Juliana Brzezickiego i Walerli z domu Rubinowskiej. Ju­lian Brzezicki był uczestnikiem Powstania Styczniowego, po upadku którego ukrywał się. Skonfiskowano majątek, żonę z trojgiem dzieci wypędzono. Mo­ją babkę Annę wychowywało bezdzietne wujostwo właśnie w Dosznte. Ju­lian Brzezicki powrócił do rodziny wraz z Legionami. W okresie wołnej Pol­ski był wójtem. Ojczyzna zwróciła mu majątek, skonfiskowany przez carat. Zmarł przed tl Wojną światową. Natomiast córka jego Anna została w 1914 r. wydana za Bolesława Rubinowskiego. Bolesław Rubinowski był szanowa­ny me tylko przez rodaków. Ukraińcom załatwiał różne sprawy dnia codzien­nego, cieszył się ogromnym poważaniem, czego dowodem było częste za­praszanie go na „kuma”, czyli ojca chrzestnego.

Tragedia 1939 r. dotknęła Doszno jak wszystko na tych terenach. Po wkroczeniu Armii Czerwonej tylko jeden człowiek paradował w czerwonej opasce po wsi. Był nim Zyd Meller. W dwa dni po wkroczeniu rozstrzelano sołtysa. Wczesną wiosną 1940 r. został aresztowany Bolesław Rubinowski i z wyrokiem śmierci siedział w więzieniu, aż do wkroczenia Niemców.

Kiedy po napadzie Niemiec na Polskę wieś zapełniła się uciekinierami z zachodniej i centralnej Polski, w domu Bolesława Rubinowskiego znalazły schronienie trzy rodziny z dziećmi. Na wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej wszyscy uciekinierzy ruszyli w kierunku południowej granicy, namawiając mieszkańców wsi do wspólnej ucieczki.

W domu mego dziadka gościli również wojskowi, tu się przebierali i za- prowiantowani ruszali na południe. Był wśród nich kapitan lub major, wyso­ki, ciemny, z wąsikiem, który przy oddawaniu czapki babci powiedział „niech Pani to zachowa, ja tu po nią wrócę”. Wypolerował rękawem daszek roga­tywki i przy ogólnym żalu wyszedł wraz z dziadkiem, który już wówczas za­czął transportować uciekinierów na zachód. Prowadził ich dalej, do znajo­mego, a ten przekazywał następnemu i tak aż do granicy. Byli w to począt­kowo zaangażowani również i Ukraińcy.

Któregoś dnia, wiosną 1940 r. mój ojciec wraz z babcią będąc w Kowlu, zobaczyli jak kilku Rosjan pędziło pod karabinami trzech ludzi, wśród nich księdza w sutannie i znajomego geodetę, który w latach 20-tych prowadził we wsi komasację. Na pytanie ojca za co zostali aresztowani, jeden z kon­wojentów odpowiedział z rechotem „niczewo, adnawo Polaczka ubiosz, adnawo wroga miensze”. Ojcu ugięły się kolana i przez całe życie o tym wspominał. Wpędzili ich za pobliski parkan, usłyszano trzy wystrzały i oprawcy wyszli. Był to teren fabryki.

Z dnia na dzień rosła nienawiść między Polakami, a Ukraińcami. Do­chodziły słuchy, że to tu, to tam kogoś zamordowano. Pod Synowem, mocno bandyckiej wsi, wymordowano oddział cofającego się polskiego woj­ska. Mordowano nawet Ukraińców jeśfi byli w polskich mundurach.

21 czerwca 1941 r. znajomy Ukrainiec Grabowski ze wsi Wilimcze za­wiadomił moją babcię, źe wszyscy Polacy zostaną wywiezieni na Syberię wczesnym rankiem 23 czerwca. Widział już przygotowaną listę. Ukrainiec przyjaźnił się z moim dziadkiem, wiadomość przekazał mojej babci w głębo­kiej tajemnicy. Tej nocy nikt nie spai.

Radość jaka zapanowała w niedzielę 22 czerwca na widok niemieckich samolotów, które ukazały się nad wsią była w tej sytuacji zupełnie zrozumia­ła. Po wkroczeniu Niemców, do domu przyszedł piechotą z Kowla, wypusz­czony z więzienia mój dziadek Bolesław Rubinowski. Wolność też przyszła dla ukrywającego się we wsi u swojej ciotki Zarzyckiej Henryka Maliszews­kiego. Był podoficerem Wojska Polskiego, synem leśniczego z odległej o 20 km leśniczówki Smolna. Zjawił się z nieznanym bliżej kapitanem W.P., który postanowił przedzierać się do Warszawy. Maliszewski zaś, będąc wśród swoich, pozostał na miejscu. Niestety latem 1943 r. bandy ukraińskie za­mordowały go wraz z jego rodziną. Było to na dwa, trzy tygodnie przed wy­mordowaniem mieszkańców Doszna. Dziadek był tak wstrząśnięty tym mordem, źe postanowił wyjechać natychmiast po wykopkach. Na razie miał inne zobowiązania. Na bagnach Podboroeza ukrywali się Żydzi. Ani babcia, ant moja matka nie wiedziały ilu ich było. Wiedziały tylko, że były wśród nich dzieci. Dziadek zawsze tłumaczył babci, źe lepiej żeby nie wiedziała, bo jak ich złapią to tylko on zginie, a tak wymordują wszystkich. Miał tym Żydom zrobić na zimę zapas kartofli. Mimo okupacji często chodził na polowania.

Miał dubeltówkę, flower i karabin. Z polowania rzadko coś przynosił do do­mu. Zostawiał tym ukrywającym się. Był też rybakiem i współwłaścicielem jeziora w Doszme. Często ukrywającym się dostarczał złowioną rybę, zao­patrywał w kaszę, groch, fasolę i chleb. Ukrywających się Żydów spotkał przypadkowo na polowaniu. Czy przeżyli tego nikt nie wie. Była to tak głę­boka tajemnica, że oprócz babci nikt o tym nie wiedział.

Tymczasem wieści docierające do Doszna były tak niesamowite w swej grozie, że po prostu w nie nie wierzono. Sprzeciwiano się postanowieniu mojego dziadka, że wszyscy Polacy muszą wyjechać do miasta zaraz po wykopkach. Większość nie zgadzała się z tą decyzją tłumacząc sobie, że skoro mieszkają tu od wieków i nic złego nikomu nie zrobiii, to i nadal będą żyć w spokoju. Jednakże po wymordowaniu 11 mieszkańców leśniczówki Smolnej w nocy już nikt nie sypiał w domu.

27 sierpnia, w wigilię ukraińskiego święta Matki Boskiej Zielnej, wieczo­rem na ziemi Bolesława Rubinowskiego zebrała się polska młodzież. Przy ognisku grano i śpiewano do późna w nocy. Napadu ze strony band ukraiń­skich nie spodziewano się, gdyż dwaj mieszkańcy wsi : Stanisław Chrap- czyński, który bywał na zebraniach banderowców i Iwan Kosiński zw. „Iwanko”, który nawet prawdopodobnie brał udział w mordach, zapewniali, że niczego bać się nie trzeba, bo przecież oni sami na czas w razie czego uprzedzą. Niestety, świt następnego dnia miał się okazać potworny.

Relacja mojej babci Ani: „Mój mąż Bolesław wrócił do domu gdzieś koło szóstej rano. Zawsze sam gonił krowy do pastucha, ale tym razem zbudził mnie i powiedział – pogoń krowy Anka, bo zmarzłem i coś się źle czuję. Nasz pastuch Michałko uprzedził, że tego dnia nie przyjdzie, bo jest chory. Zawsze krowy pędziło się drogą nad lasem, na Datyń, ale kiedy otworzyłam chlew, krowy jak zwariowane pobiegły same nad jezioro i nie dawały się zawrócić. Pogoniłam je więc tak jak chciały nad jezioro. Kiedy je przypędzi­łam, pastuch Ukrainiec był mocno zdziwiony. Droga biegła od Datynia. Tędy szła banda do Doszna. Wracałam tą samą drogą i byłam już niedaleko do­mu, kiedy z trzcin wypadł nagle zakrwawiony Florek, krzycząc: „Anka, ucie­kaj! U ciebie już nikt nie żyje!.

W domu byli mąż i córka Janina, druga córka mężatka Frania z wnucz­ką od pewnego czasu mieszkały u teściów córki. Nie wiem jak długo kryłam się w trzcinach, w końcu poszłam do domu. Doszłam do rogu gumna, które stało najdalej ze wszystkich zabudowań. Patrzyłam jak bandyci ładują na furmanki świnie, wydzierają pszczołom miód, strzelając do uli, wynoszą z domu różne rzeczy. Odwróciłam się i odmawiając różaniec, już nawet nie kryjąc się, wróciłam nad jezioro. Prosiłam tylko Boga, żeby strzelili mi w plecy, żeby nie męczyli. Przeleżałam cały dzień w oczerecie nad jeziorem. Nie czułam ani pragnienia, ani łaknienia.”

Relacja mojej matki Franciszki Kosińskiej: „Tej nocy mąż mój z młod­szym bratem, jak to od kilku dni już było, spał w stodole. W domu byli teść, teściowa i trzy siostry męża. Było już dobrze widno, kiedy z dzieckiem na ręku podeszłam do okna. Zobaczyłam jak wzdłuż jeziora biegnie Józef Sa­wicki, a za nim goni na koniu banderowiec z wyciągniętą ręką z szablą w dłoni. Kiedy koń już wyprzedził Sawickiego, banderowiec machnął ręką i głowa ściganego zawisła na plecach. Trup z wiszącą głową biegł jeszcze kawałek drogi. To trwało sekundy.

Z dzieckiem na ręku przeskoczyłam polną drogę obok chaty i znalazłam się w życie. Było już chyba południe, kiedy córka mocno wtulona w moją szyję szeptała – mamusiu pić. Na wsi jak mi się wdawało panowała już ci­sza. Weszłyśmy do chaty Ukraińca. Jeszcze nie zdążyli podać mi wody, kiedy przed dom zajechała banda na koniach. Może 30, może 40 ludzi. Do domu wszedł jeden i od progu zapytał: „hde tu Polaczka Frania ?” Stałam na przeciw niego patrząc pitnie w jego oczy. Odparłam po ukraińsku – a jeże­li to ja Polaczka Frania, to nie wolno mi żyć ? Dziecko przyczepione do mo­jej szyi szeptało : „nie mów po polsku, nie mów po polsku…” Modliłam się, patrząc mu w oczy, których nigdy nie zapomnę. Modliłam się do Matki Przenajświętszej, żeby mnie skryła choćby pod skrawek swego płaszcza. Modliłam się całą swoją duszą i każdą cząstką ciała. Widziałam ten Płaszcz i niemal widziałam jak z dzieckiem chowam pod mego głowę. Mój gospo­darz tymczasem przekonywał Ukraińca, że tu nie ma żadnej Polaczki Frani, a ta, to „niespełna rozumu”. „A gdzie ona brała ślub?” – dopytywał się tam­ten. „No jak gdzie ? W cerkwi, a gdzie mogła brać?” Przez cały czas ban­dzior nie spuszczał ze mnie oka, ani ja z niego. W końcu klepnął nahajem po cholewach, machnął ręką i powiedział: „chaj żywe!” Wyszedł przed dom, podano mu konia, machnął ręką przy wsiadaniu i bandyci zaczęli odjeżdżać. Zauważyłam tylko siekierę przytroczoną do konia. Nagie usłyszałam za so- bąjakiś łomot. To gospodarz próbując usiąść na krześle zwalił się na podło­gę. Dostałam jakichś drgawek, ząb nie trafiał na ząb. Próbowałam pomóc wstać, ale nic z tego nie wyszło. Reszta domowników stała jak zahipnoty­zowana. ile czasu tak upłynęło, tego nie wiem. Cały czas byłam skupiona na modlitwie. Wszedł inny sąsiad, Ukrainiec i powiedział: „nu, wże rezunów ne ma”.

Wybiegłam z domu i wpadłam do obok stojącego dużego dwurodzinne­go budynku moich stryjów, mieszkających z rodzinami i babunią Ewą. Moi stryjowie Florian i Piotr Rubinowscy i nasz kuzyn Kazimierz Jedynowicz le­żeli twarzami do zi&mi, przybici do podłogi bagnetami. Pod jabłonią, tuż ko­ło progu leżały stryjenki z dziećmi. Gienia trzymała najmłodsze dziecko w objęciach. Ona i jej synek mieli rozrąbane głowy. Sabina, stryjenka miała rozrąbaną głowę i odarta była z odzieży. Przy dwóch piersiach leżały dwa bliźniaki, jej ośmiomiesięczne dzieci. Zobaczyłam babunię, która stała lekko pochylona, tyłem do mnie, oparta o dom. Myślałam, źe żyje. Była przybita bagnetem do domu i tak skonała stojąc.

Jak oszalała biegałam od domu do domu i w końcu dobiegłam do moich rodziców na kolonii. Ojciec leżał koło łóżka w bieliźnie też przybity bagnetem do podłogi, twarzą do ziemi, z narzuconym ściągniętym z łóżka siennikiem. Siostra Janina była ubrana w białą świąteczną sukienkę, uczesana z roz­puszczonymi włosami przepasanymi niebieską wstążką skulona leżała w pokoju pod stołem. Zginęła od strzału w serce. Nie znalazłam trupa matki. Biegałam po zabudowaniach szukając jej. Pobiegłam dalej na kolonię do trzech ciotek, starych panien „Cyrylanek”, tak nazywanych od imienia ich ojca Cyryla. Nie było w domu nikogo. Michalinę znaleziono później niedale­ko na polu kartofli z odrąbanymi rękamt i nogami. Stasię i Hanię zamordo­wano we wsi. W spiżarni znalazłam zmasakrowane, ze związanymi drutem kolczastym rękami zwłoki ciotki Karoliny Jedynowicz, jej syna Tadeusza i pasierbicy Józefy. Drugi jej pasierb Bronisław mieszkał z żoną i trojgiem dzieci osobno. Wyprowadzono wszystkich do stodoły t tam znalazłam nie do opisania zmasakrowane ich ciała.

Żona Kazimierza Jedynowicza Maria na widok ludzi na podwórku wujenki Karoliny poszła zobaczyć co się dzieje. W tym czasie najstarszy syn wyniósł jedno z dzieci kalekich, które nie chodziło na podwórze. Na widok matki wracającej i popychanej przez nieznanych ludzi dzieci pobiegły na podwórze sąsiada Ukraińca. Wkrótce potem matkę wraz z dzieckiem kaleką znaleziono okrutnie pomordowanych. Trójka ocalałych dzieci przesiedziała do wieczora u sąsiada, który dał im na drogę chleb i słoninę i wskazał drogę do Wilimcza do ich babci.

Ewa Rubinowska za cara wychodziła dwa razy za mąż za Ukraińców i z każdego tego małżeństwa miała jednego syna. Syn z pierwszego małżeńs­twa był kaleką. Trzeci raz wyszła za mąż za mego kuzyna Leona Rubinows- kiego. Mimo, Ze brała ślub w kościele katolickim uchodziła za Ukrainkę, tak jak i jej synowie. Na jej i synów oczach zamordowano męża Leona i zabra­no młodszego syna (lat 16-17)), aby wskazywał mieszkania Polaków. Przy­prowadził oprawców do rodziny Pawła Rubinowskiego. Tu kazali mu wspól­nie zamordować Karolinę Rubinowską jej matkę i troje dzieci, aby tym udowodnił, źe jest Ukraińcem. Pomagał przy tej zbrodni, a następnie uciekł. Bandyci ze wściekłości zamordowali jego przyrodniego brata, kalekę.

Na podwórzu siostry matki Pauliny Rubinowskiej znalazłam dwa zmasa­krowane trupy kobiet. Były to ciotka Paulina i jej córka Antonina. Nte było syna Władzia.

Tak biegałam przez cały dzień z dwuletnią córką na ręku od domu do domu, od rodziny do rodziny. Nie płakałam, nie mogłam płakać, tytko czu­łam piasek w oczach. Dopiero nad wieczorem mąż odciągnął mnie z dziec­kiem do lasu koło cmentarza. Tu, kiedy było już ciemno, mąż przyprowadził moją matkę, a następnie znalazła się przy nas córka siostry mojej matki Jó­zia. Zaopiekowali się nami Ukraińcy z Wilimcza, którzy przynieśli mleko dla dziecka i jedzenie.

Przez około 10 dni ukrywaliśmy się w lesie. Opiekowali się nami wciąż ci sami Ukraińcy z Wilimcza. Ukrainiec Sawłuk najpierw wziął moją matkę i Józię i przeprowadził je do Ratna, a w parę dni później drugi Ukrainiec, którego nazwiska nie znam, a tylko przezwisko „Hrypuczy Romanko”, prze­prowadził mnie z dzieckiem, męża i jego stryjecznego brata również do Rat­na. Pamiętam jak ramutko przyszedł z siekierą, na której widok krzyknęłam, ale on wyjaśnił, że będzie szedł pierwszy, niby zaciosywać drzewa do wyrę­bu. Córka jego Maria przyniosła bochenek chleba i klinek sera na drogę, żegnając nas z płaczem. W Ratnem wszystkimi uciekinierami z Doszna zajmował się i bardzo pomagał Ukrainiec Kozioł oraz jego żona.

Nie mogłam płakać nawet po miesiącu, kiedy byliśmy już w Zabłoci u u męża siostry, który pracował w folwarku. Zachorowałam. Przyszedł nie­miecki lekarz, który dość dobrze mówił po polsku. Kiedy mnie zbadał, rozpytał o nasze przeżycia. Nagle znienacka uderzył mnie w twarz coś krzycząc po niemiecku. Rozpłakałam się. Zaczął mnie uspokajać i powiedział, że te­raz wrócę szybko do zdrowia. Powiedział, że tak mnie było trzeba leczyć. Płakałam kilka dni. Ze swą matką która była mi ogromną podporą, nigdy nie rozstałam się, aż do jej śmierci.“

Relacja Aliny Brdęk z domu Rubinowskiej : „Wieczorem przed tym tra­gicznym dniem poszłam spać na siano nad chlew, do mojej koleżanki, z którą się bardzo przyjaźniłam – była moją kuzynką. Był z nami jej brat Ja­nek. Rankiem zbudziła nas okropny krzyk. Nie mogliśmy nic zobaczyć, bo strzecha była bardzo gruba. Kiedy się wychyliłam, zobaczyłam w otwartych drzwiach domu kuzynki, stojącego tam mężczyznę. Jej brat Janek nie po­zwalał nam zejść, nakazał ciszę i spokój mimo, że słyszałam krzyki mojej matki i rodzeństwa mordowanych na naszym podwórku. Po długim czasie, kiedy wszystko ucichło, zeszłyśmy na dół. Matka Antoniny leżała ra progu cala zakrwawiona, nie dając znaku życia. W pewnej chwili otworzyła oczy i powiedziała: „uciekajcie”. Zabroniła mi iść do domu, wyszeptała : „patrz, koło waszego domu stoi Ukrainiec”. Stał tyłem do nas. Antonina pierwsza pobiegła za dom, na łąkę. Pobiegłam za nią. Schowałyśmy się w takim głę­bokim, zarośniętym szuwarami dole z wodą. Okropnie nas gryzły pijawki. Odrywałyśmy je od siebie, siedząc po szyję w wodzie, która powoli zabar­wiała się naszą krwią. Kiedy wychyliłam głowę, zobaczyłam stójce furman­ki już załadowane dobytkiem Polaków. Miałam 9 lat, a Antonina była o rok starsza. W pewnej chwili w naszą stronę zaczął jechać jeden z wozów. Szybko ze strachu postanowiłyśmy udawać, źe myjemy nogi. Dziś myślę, że i tak nikt by nam nie uwierzył, że o piątej rano dwie dziewczynki wybrały się myć nogi. Kiedy ponownie wychyliłam głowę, koń był już blisko i chyba dla­tego spłoszył się i poniósł furmankę wraz z woźnicą. Byłyśmy uratowane.

Kiedy wszystko ucichło, wyszłyśmy z tego dołu. Koniecznie chciałam do domu, ale Antonina pociągnęła mnie do swego. Było pusto, nikogo nie było. Kiedy podeszłyśmy do mego domu, zobaczyłam pod jabłonią m.in. moją mamę, czworo rodzeństwa i ciotkę. Nie patrzyłam długo, bo Antonina zaczę­ła nagle biec w stronę naszego lasu. Pobiegłam za nią. Siadłyśmy pod sos­ną wykręciłyśmy swoje ubrania i nadai mokre ubrałyśmy je. Suszyłyśmy się, siedząc na słońcu. Przyszli do nas Janek i Władek Rubinowscy. Janek powiedział, że musimy uciekać do miasta. Zaczęłam głośno płakać i krzy­czeć, że idę do matki i ojca. Raptem w naszym kierunku posypały się strza­ły. Zaczęliśmy uciekać. Janek skręcił w prawo i to nas uratowało. Antonina w pewnym momencie dostała kolki i nie mogła biec. Ciągnęłam ją za rękę. Byliśmy na bagnach. Wieczorem Janek i Władek poszii do Wiiimcza. Przy­nieśli chleba i sera. Do Ratna szliśmy całą noc. Było bardzo zimno. Pamię­tam jak nie mogłam powstrzymać stukających zębów.

W Ratnem Antonina zaprowadziła nas do swoich ciotek. Tam przyszedł Kozioł, czy Kozłowski, dokładnie nie pamiętam, dawny sąsiad z Doszna. On to zajął się moim losem i powiedział, że zaopiekuje się mną pewna rodzina. Byli to państwo Stachurscy. Mój później przybrany ojciec był z zawodu leśnikiem. Tak znalazłam przybranych rodziców i rodzinę. Jeszcze tej jesieni wyjechaliśmy do Kowla i przeżyliśmy tam oblężenie tego miasta. Moi przy­brani rodzice wychowali mnie, dali wykształcenie i wydali za mąż, też za leśnika. Ja o tych wspomnieniach do dziś nie mogę ani pisać, ani mówić bez łez i dreszczy.’

Antonina wróciła do swojej wsi. Okazało się, że matce poderżnięto gar­dło, aie przeżyła i do końca życia mówiła szeptem. Ojciec też przeżył. Żył krótko, miał wgiętą czaszkę i nigdy nie powrócił do pełnego zdrowia i pa­mięci Antonina wyszła za mąż za Ukraińca z Wilimczy, ma dwoje dzieci i wnuki. Brat Janek nie wrócił nigdy. Po ucieczce poszedł do partyzantki, do AK i zginął pod Bielskiem Podlaskim.

Relacja Władysława Rubinów skiego : „Miałem 17 lat. Tej nocy, jak przez kilka poprzednich, spałem u Ukraińca sąsiada. Siostra Józia spała u innego. Gospodarz zbudził mnie bardzo wczesnym rankiem, mówiąc: „wtikąj, bo mordują Polaków”. Uciekłem do lasu, zobaczył mnie bandyta na koniu, za­czął gonić i strzelać, ale zdołałem uciec. W lesie spotkałem Janka Rubinowskiego, a potem Alinę i Antoninę. Kiedy się ściemniło, poszliśmy we dwóch do Wiiimcza. Od Ukraińców dostaliśmy chleb i ser. Nad ranem dotarłem do Ratna, gdzie dowiedziałem się, że zamordowane zostały moja matka i sios­tra Antonina. Po kilku dniach poszedłem do partyzantki.”

Relacja Albina Jedynowicza: „Miałem wówczas 21 lat. Tej nocy jak zwy­kle ostatnio spaliśmy w krzakach poza domem. Wieczorem poprzedniego dnia brałem udział w ognisku u Bolesława Rubinowskiego, „Chrobrego” jak nazywaliśmy go powszechnie. Śpiewaliśmy przy gitarze polskie pieśni pa­triotyczne i dumki ukraińskie. Do ogniska nie przyszedł nikt z młodzieży ukraińskiej. Nikt wówczas nie zwrócił na to uwagi. Kiedy się dobrze już roz­widniło, pomiędzy 5 a 6 rano matka moja powiedziała, że pójdzie wydoić krowy i da znać czy jest bezpiecznie. Mój ojciec, ja i czworo mego rodzeńs­twa z najmłodszą trzyletnią Tereską pozostaliśmy na miejscu. Ledwie mat­ka zdążyła opuścić kryjówkę, usłyszeliśmy jej krzyk : „ratunku! uciekajcie!’ Wokoło były krzaki. Mogła bandytom uciec, afe wówczas szukając jej, trafi­liby na nas. Matka biegła więc w innym kierunku, krzycząc i odciągając jed­nocześnie morderców od naszej kryjówki. Do dzisiaj słyszę głos kochanej mojej matki. Ojciec chciał biec jej na ratunek, ale powstrzymaliśmy go z bratem. Nic by matce nie pomógł, a wymordowaliby nas wszystkich.”

Relacja Stanisławy Krasińskiej: „Miałam lat 13. Mieszkaliśmy na końcu wsi, mając za sąsiadów Ukraińców, z którymi nam się dobrze żyto. Dociera­ły do nas wiadomości, że powstała jakaś banda ukraińska, która morduje Polaków, zeby stworzyć jakieś państwo ukraińskie. Wieści były tak straszne, że spaliśmy w nocy poza domem. 27 sierpnia dotarła do nas informacja, że nie musimy się bać ; Polaków z tej wsi nie będą mordować, bo mieszkają tu od wieków i są spokrewnieni z Ukraińcami. Ale mamy na 28 przygotować coś w rodzaju kontyngentu dla tej bandy. Taką uspokajającą nowinę praw­dopodobnie rozgłaszał sołtys tej wsi – Ukrainiec. Uspokojeni, noc z 27 na 28 sierpnia przespaliśmy w domu. Rankiem, bardzo wcześnie, usłyszałam w kuchni głos cioci Marii, która przyszła prosić o pożyczenie kilku jajek dla spodziewanych bandytów. Po jej wyjściu ojciec, Julian Rubinowski wziął pod rękę koc i wyszedł. Przez okno mama zauważyła, że ścieżką, która przecina drogę, po której miał iść ojciec, biegnie trzech nieznanych mężczyzn. Byłam koło matki i widziałam jednego mężczyznę w białej koszuli, z przewieszonym z tyłu karabinem, drugi miał jakby teczkę. Ojciec zawrócił, a matka zawołała do nas, trzech córek, żebyśmy uciekały do lasu. Brat był kaleką. Biegłyśmy po lesie i nie mogłyśmy się zatrzymać, bo wydawało nam się, że wszędzie nas znajdą. Tak dobiegłyśmy do rozciągających się dużych bagien. Przyszło południe, czułyśmy straszny głód, ale bałyśmy się wyjść. Zauważyłyśmy na­szego kuzyna Jaśka, który szukał swoich bratanków, wciąż powtarzając : „nikt nie żyje, wszyscy zarąbani”. Pod wieczór znalazła nas najstarsza sios­tra, Weronka i zaprowadziła do domu. Na podwórzu stał wóz z koniem go­towy do drogi. Różnymi krętymi drogami dojechaliśmy do miasta Ratna. Tam, miejscowi mimo, że byli Ukraińcami, pomagali nam, przynosząc je­dzenie i współczując mocno. Wyjechaliśmy do Zabłocia, gdzie znajomy leś­niczy, Maszkowski załatwił ojcu pracę w tartaku.’

Tyle relacji naocznych świadków, którzy przeżyli .krwawy ranek” 28 sier­pnia 1943 r we wsi Doszno. Sołtysem był wówczas Stanisław Chrapczyński.

Po wymordowaniu wsi przez bandytów ukraińskich zabrał żonę z synkiem i uciekł. Po wojnie mieszkać w Polsce.

O dużej wsi Wilimcze przed II Wojną mówiono, źe zamieszkuje w niej szlachta ukraińska. Nikt w Dosznie me słyszał, aby mieszkańcy tej wsi brali udział w mordach. Przeciwnie, nteśli pomoc Polakom. Przechowywali 5 nauczycieli (3 polskich i 2 rosyjskich). Bandyci podstępnie zamordowali trzech z nich. Podobnie wymordowano polskich młynarzy – ocalał jeden na­zwiskiem Płaskoctńskl. O wsi Wilimcze każdy ocalały mieszkaniec naszej wsi Doszno mówił z wielkim szacunkiem. Prawie wszyscy uratowani za­wdzięczali swoje życie pomocy Wilimcza.

W 47 rocznicę tragedii, w dniu 28 sierpnia 1990 r. matka moja otrzyma­ła z Ukrainy oficjalne zaproszenie na uroczystości odsłonięcia pomników na grobach pomordowanych Polaków. Pojechałam i ja, żeby zaopiekować się matką. Położono pięć tablic z białego marmuru, a złotymi literami wpisano nazwiska pomordowanych. Były prasa i radio. W trakcie prowadzonego z moją mamą wywiadu, matka, stojąc nad jeziorem na przeciwko dawnego swego domu rodzinnego, po którym nic nie ocalało, po półgodzinnym opo­wiadaniu redaktorowi c swoich przeżyciach, raptem straciła pamięć. Nie wiedziała, gdzie jest i co się z nią dzieje, dostała dreszczy, nie poznawała nikogo. Byłam przerażona. Moja mama przez całe życie miała niemal foto­graficzną pamięć, nigdy mimo 73 lat nie zdarzyło jej się czegokolwiek za­pomnieć. W tej właśnie chwili zrozumiałem dlaczego żyjący świadkowie tamtych wydarzeń z wielkimi oporami wracali do tamtych tragicznych dni. W swoim pamiętniku matka niejednokrotnie zaznacza : „ dziś kończę, bo mimo tabletki uspokajającej nie mogę pisać dafej…”

W trakcie tych uroczystości przemawiał starszy mężczyzna z Wilimcza. Nie zdziwiło mnie potępienie przez niego morderców. Czekałam, aż wystąpi ktoś z Datynia. Nie było nikogo. Zaczęłam rozmawiać z młodziezą która kręciła się obok. Odpowiadali niechętnie, z ociąganiem się. Jak się okazało większość z nich była właśnie z Datynia. Prowokowałam do rozmowy. W końcu wyrwało się kilku potępiając owego „starszego pana z Wilimcza” za to, źe ich zdaniem obraża ich godło – Tryzuba. Po rozmowie z tymi chłopcami, zrobiło mi się zimno.

Tak więc nadal bezustannie szukam odpowiedzi na dręczące wciąż i prześladujące mnie pytanie, postawione na początku tych wspomnień – DLACZEGO?

Stanisław Biskupski „Świadkowie mówią”, Warszawa, 1996

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *